Jeśli miałbym wymienić reżyserów,
których filmy sprawiają mi największy problem, to padłoby właśnie na braci Coen.
To twórcy absolutnie wybitni, który od początku do końca wiedzą, co chcą
przekazać swym widzom. Oglądając ich filmy wiem, że w nich nic nie dzieje się
przypadkiem i że każdy z epizodów został dokładnie przemyślany. Z wielką
przyjemnością sięgam po nagrodzone Oscarami i kultowe już Fargo czy To nie jest kraj
dla starych ludzi. Z kolei Prawdziwe
męstwo czy Tajne przez poufne to
najlepsze przykłady tego, jak można bawić widzów w stylowy sposób. W czym więc
tkwi mój problem? W coenowskim szyfrze. Bracia Coen to piekielnie inteligentni
faceci, którzy o wielu sprawach nie mówią wprost. Te międzywierszowe smaczki są
zarezerwowane nie tylko dla prawdziwych kinomanów, ale przede wszystkim dla
ludzi oczytanych, światłych, błyskotliwych. W końcu nie od dziś wiadomo, że nie
każdy potrafi odczytać ironią i zrozumieć satyrę. A ponieważ ja jestem z tych,
którzy chcą wiedzieć wszystko (a nawet i jeszcze więcej!), oglądając ich filmy
nigdy nie potrafię się do końca odprężyć i w każdej scenie doszukuję się
drugiego dna. Być może dlatego nie do końca podobał mi się Poważny człowiek, który wciąż stanowi dla mnie pewną zagadkę, a
może nawet i wyzwanie. A jak jest z ich najnowszym filmem? O tym możecie
przeczytać poniżej.
Tytułowy Davis (Oscar Isaac) to
przenoszący się z jednej kanapy na drugą, z podrzędnego nowojorskiego baru do
kolejnego, intrygujący muzyk. Llewyn szuka nie tylko swojego miejsca w świecie,
ale także wciąż uciekającego mu kota. Po drodze marzy o zrobieniu wielkiej
kariery muzycznej. Gra co prawda z gwiazdą Jimem Berkeyem (Justin Timberlake),
ale nie da się ukryć, że muzycy mijają się w doborze repertuaru. Do tego
wszystkiego dochodzą jeszcze jego skomplikowane relacje z dziewczyną Jima –
Jean (Carey Mulligan). Jedno jest pewne - Davis na pewno jest mistrzem w podejmowaniu
niewłaściwych decyzji. (źródło: Filmweb.pl).
Ależ to uroczy film, ależ
przyjemnie się to ogląda! Jeśli Coenowie chcieli stworzyć klimatyczny film, to
śmiało mogę przyznać, iż im się to udało. Nie jestem fanatykiem muzyki
folkowej, ale wszystkie piosenki w Co
jest grane, Davis? podobały mi się na tyle mocno, że chyba bardziej
zainteresuję się tym gatunkiem muzycznym. Folk idealnie pasuje do zwariowanego
świata Llewyna Davisa. To muzyk, który dokładnie wie, jaką ścieżką chce
podążać. I choć jego utwory są naprawdę znakomite, wciąż nie potrafią przebić
się przez mur i przynieść mu sławy. Najnowszy film Coenów jasno i otwarcie
mówi, że nie każdy może przeżyć swój american dream. To niezwykle ciekawa
alternatywa filmowa, pozostająca nieco w opozycji do takich tegorocznych hitów
jak American Hustle czy Wilk z Wall Street. Co ciekawe, wszyscy
krytycy przewidywali, że te trzy filmy stoczą ze sobą prawdziwy bój w walce o
Oscary, a tymczasem Co jest grane, Davis?
nawet nie został nominowany w głównej kategorii. Wielka szkoda, bo choć nie
jest to dzieło tej samej klasy co najnowszy obraz Scorsese, to z pewnością swym
poziomem przewyższa film-wydmuszką Russella.
W czym tkwi magia Llewyna Davisa?
Na pewno w nieporadności głównego bohatera, który znajduje się niebezpiecznie
blisko od określenia „życiowy nieudacznik”. Jest jeszcze rozkosznie bluzgająca
Jean (Carey Mulligan zagrała kolejną fenomenalną i oryginalną rolę!) – jej
dialogi z Llewynem rozbawią nawet największego smutasa. No i wreszcie jest on –
nieustannie uciekający rudy kot, którego ja odbieram jako symbol gonitwy za
szczęściem. Według mnie pełni on rolę przysłowiowego „króliczka”, którego
złapanie jest tożsame ze spełnieniem marzenia. Czy Llewynowi się uda? Nie mogę
Wam tego zdradzić, sami musicie sięgnąć po film, a warto, choćby dla tego
słodko mruczącego czworonoga! Miło było też zobaczyć na ekranie Justina
Timberlake’a – to mój ulubiony wokalista i cieszę się, że tym razem przede
wszystkim śpiewał (jego ostatnia aktorska rola w Ślepym trafie bardzo nie przypadła mi do gustu). Utwór „Please Mr. Kennedy” wykonany przez niego
i Adama Drivera (Adam z serialu Dziewczyny)
made my day. W ogóle ścieżka dźwiękowa jest tu najlepszym elementem i z
pewnością szybko zwrócicie na to uwagę.
Co na minus? Uważam, że bohaterowie
mogliby zdecydowanie mniej przeklinać, gdyż wielokrotnie powtarzane słowo na F
nieco kłóciło mi się z melancholijnym nastrojem całego filmu. Z drugiej jednak
strony dialogi Llewyna i Jean nie robiłyby takiego wrażenia… O dziwo, za wadę
uważam również długość filmu. Nie wierzę, że to napiszę, ale chciałbym, aby Co jest grane, Davis? trwał minimum dwie
godziny. Ze względu na dużą liczbę śpiewanych utworów muzycznych na ekranie
wydarzyło się niewiele i przez to czuję pewien niedosyt. Jakby to ładnie ująć,
temat nie został wyczerpany. Co jest
grane, Davis? broni się jednak wieloma innymi elementami. Poza wspomnianą
już fenomenalną ścieżką dźwiękową warto zwrócić uwagę na świetne zdjęcia i
znakomite aktorstwo. Każda z postaci zachwyca i intryguje (mnie bardzo podobała
się drugoplanowa rola Johna Goodmana).
Z pełnym przekonaniem polecam Wam
najnowszy film braci Coen. Ode mnie soczyste 7/10.
Dla mnie film bez wad i zarazem jeden z najlepszych dzieł Coenów (a tych trochę było). Wg mnie 7 to zdecydowanie za niska ocena :)
OdpowiedzUsuńByć może masz rację, ale ja zawsze miałem jakiś mały problem z Coenami (stąd mój przydługawy wstęp w notce :P). Absolutnie nie śmiem jednak umniejszać ich geniuszu, talentu i artystycznych wizji - to dwójka zdolnych bestii filmowych. Poza tym przecież wiesz, że każdy z nas (blogerów filmowych) zwraca uwagę w filmach na różne elementy i skala ocen również ma dla każdego z nas inne znaczenie. Np. dla mnie "soczyste 7" to naprawdę przyzwoita ocena, film jak najbardziej polecam :P
UsuńJa ten film kupuję całkowicie! :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
http://pocalunekkultury.blogspot.com/
COOL BABY :)) FOKL ROCK is the best ;)) A tak na serio ;P talent jest
OdpowiedzUsuń