Dzisiaj chcę Wam zaprezentować
drugą część mojego cyklu poświęconego komediom. Poniżej znajdziecie krótkie
recenzje kolejnych trzech komedii, które swe polskie premiery miały w ciągu
ostatnich kilku miesięcy. Dwie z nich są bardzo średnie i raczej nie mogę ich
Wam polecić, ostatnia natomiast może sprawdzić się idealnie nie tylko jako
komedia, ale także jako kino familijne. Co tu dużo pisać – jeśli ktoś jest
zainteresowany, zachęcam do zapoznania się z całą notką.
Dzień z życia blondynki (Walk of Shame)
Meghan Miles (Elizabeth Banks)
pracuje jako prezenterka w lokalnej telewizji. Jej życie wydaje się idealne, ma
narzeczonego i walczy o awans. Pewnej nocy Kyle (Oliver Hudson) postanawia ją
zostawić dla innej, a konkurentka odbiera stanowisko dziennikarki w krajowej
stacji telewizyjnej. Przyjaciółki nakłaniają Meghan na imprezę w klubie, by
choć na chwilę zapomniała o kłopotach. Podczas długiego wieczoru kobieta
poznaje Gordona (James Marsden). Gdy budzi się w jego mieszkaniu, odsłuchuje na
poczcie głosowej wiadomość, że nadal ma szanse na awans i że za osiem godzin
musi się stawić w siedzibie stacji. Kiedy kobieta wybiega w pośpiechu, okazuje
się, że nie ma telefonu, a jej samochód z dokumentami został odholowany...
(źródło: Filmweb.pl).
Ja wiem, że powstały już tysiące
komedii i coraz trudniej o oryginalność, ale naprawdę nie znoszę, kiedy ktoś
tworzy tak sztampowe kino. Klisze, klisze i jeszcze raz klisze… Niewymagający
widzowie z pewnością będą zadowoleni – Dzień
z życia blondynki zdaje się być idealnym filmem na babski zakrapiany wieczór.
Wielka szkoda, że jest tylko trochę zabawnie i że Elizabeth Banks (którą
zdecydowanie stać na więcej) nie pokazała więcej pazura. Komedia bazuje na komizmie
sytuacji wynikającym z niekończącego się pecha głównej bohaterki. Owszem, kilka
scen mnie rozbawiło (np. rozmowy z ćpunami), ale były też takie, które okazały
się żenujące. Jak na moje oko, stosunkowo za dużo tu „sucharów”. Film dostaje też
u mnie ogromnego minusa za przewidywalny, słodki i totalnie rozczarowujący
finał. I właśnie dlatego tylko 4/10.
Udając gliniarzy
(Let’s be cops)
Udając gliniarzy to klasyczna komedia o kumplach-gliniarzach, tyle
że główni bohaterowie nie są policjantami. Justin Miller (Damon Wayans Jr.) i
Ryan O'Malley (Jake Johnson) przyjaźnią się od dziecka. Odkąd skończyli szkołę,
ich życie stoi w miejscu. Wszystko się zmienia, gdy idą na imprezę. Wkładają
mundury policyjne i robią furorę. Kiedy okazuje się, że zostali zaproszeni na
przyjęcie pod krawatem, a nie imprezę przebieraną, idą na miasto. Kobiety do
nich lgną, rozrabiaki słuchają ich poleceń, a barmani dają drinki na koszt
firmy - wszystko dlatego, że biorą ich za policjantów. Kiedy Ryan kupuje na
eBayu radiowóz, koguta i skaner radiowy, maskarada się rozkręca (źródło: opis
dystrybutora).
W ciągu ostatnich 20 lat w kinie chyba nie było jeszcze roku, w którym nie wyprodukowano by komedii o policjantach/tajniakach. Ostatnio recenzowałem dla Was 22 Jump Street, w zeszłym roku mogliśmy oglądać bardzo dobry Gorący towar z Sandrą Bullock i Melissą McCarthy w rolach głównych. Niestety, Udając gliniarzy nie ma w sobie nic z tych dwóch filmów i właśnie dlatego pozostaje jedynie jedną z wielu marnych komedyjek, o których bardzo szybko się zapomni i na które na dobrą sprawę nie warto tracić czasu. Większość gagów okazuje sie być kompletnie nie śmiesznych i bazujących na założeniu, że główni bohaterowie to… pół-główki. Poziom mojego zażenowania wzrastał właściwie z każdą kolejną sceną i w finale sięgnął zenitu. Sam już nie wiem – czy to film był tak słaby czy to po prostu nie moje poczucie humoru? W główne role wcielają się bohaterowie z sitcomu Jess i chłopaki – Johnson i Wayans Jr. nie pokazali mi nic nowego. W roli drugoplanowej występuje natomiast Nina Dobrev, czyli Elena z Pamiętników wampirów. Cóż, jacy aktorzy i scenariusz, taki film… A głośna i nieprzyjemna techno-ścieżka dźwiękowa zmęczyła mnie na tyle, że chcę o tym filmie jak najszybciej zapomnieć. 3/10, nie polecam.
Alexander – okropny, straszny, niezbyt dobry, bardzo zły dzień
(Alexander and the Terrible, Horrible, No Good, Very Bad Day)
Nastoletni Alexander (Ed
Oxenbould) żyje w przeświadczeniu, że w przeciwieństwie do całej jego rodziny
prześladuje go ogromny pech. Na noc przed swymi urodzinami zjada ciastko i
wypowiada życzenie – chciałby, żeby choć na jeden dzień role się odwróciły…
Kiedy nastaje nowy dzień, rodzina Alexandra okazuje się być w prawdziwych
tarapatach… Ojciec (Steve Carell) musi poradzić sobie jednocześnie z opieką nad
niemowlęciem i rozmową kwalifikacyjną, matce (Jennifer Garner) przyjdzie
zmierzyć się z wyjątkowym wyzwaniem zawodowym, a rodzeństwo (Dylan Minnette,
Kerris Dorsey) będzie musiało poradzić sobie z ekstremalnymi sytuacjami w
szkole. Tego dnia tylko Alexander będzie miał szczęście…
Miguel Artera, reżyser tak
dobrych seriali jak Siostra Jackie
czy Kłamstwa na sprzedaż stworzył
naprawdę zabawną komedię familijną. Ok, tytuł jest straszny i osobiście nie
wyobrażam sobie, że przy polecaniu filmu znajomym miałbym recytować ten tekst. Bez
wątpienia jednak wszystkim go polecę. Dlaczego? Bo to poprawnie zrealizowana komedia,
pozbawiona „sucharów” i gastrycznych żartów, a przy tym bardzo zabawna i z
przesłaniem. Aktorzy dali radę, moją uwagę zwrócił zwłaszcza Dylan Minnette
(znany mi dotychczas jedynie z Długiego
wrześniowego weekendu), który świetnie poradził sobie w roli gogusia. Jeśli
po niedzielnym obiedzie chcecie całą rodziną zasiąść razem do zabawnej komedii
i nie wiecie, jaki tytuł wybrać, Alexander…
okaże się świetnym wyborem. Ode mnie 7/10.
Widzieliście zrecenzowane przeze
mnie filmy? Jeśli tak, obowiązkowo podzielcie się swoją opinią w komentarzach.
Kompletnie nie ogarniam :D "Udając gliniarzy" - 3, a "Sekstaśma" zupełnie pozbawiona humoru 6. Dla mnie przy tym drugim tytule wszystkie pozostałe komedie to niemal arcydzieła ;) No, ale to raczej spór o to co gorsze, a nie lepsze :(
OdpowiedzUsuń