Nie byłem fanem Amy Winehouse. Owszem,
tak jak cały świat zachwycałem się takimi hitami jak Rehab czy Back to black,
ale postać wokalistki kojarzyła mi się niemal wyłącznie z kolejnymi skandalami.
W chwili jej śmierci miałem przed oczami krzykliwe nagłówki gazet i zdjęcia, na
których pijana i naćpana wokalistka przypominała wrak człowieka. Do
wczorajszego dnia odbierałem ją jako rozpuszczoną gwiazdkę, która nie mogła
poradzić sobie ze swym ogromnym sukcesem i w efekcie marnie skończyła. Dziś,
kiedy jestem już po seansie najnowszego dokumentu Asifa Kapadii, zupełnie
inaczej patrzę na postać piosenkarki, a irytujące mnie dotychczas słowa
„wszyscy są winni śmierci Amy poza nią samą” nabrały dla mnie w końcu nowego
znaczenia. To wręcz niewyobrażalne, jak bardzo można być samotnym i
nieszczęśliwym będąc jednocześnie u szczytu sławy, w tłumie ludzi. Od czasu
obejrzenia filmu Kapadii wciąż brzmią mi w uszach słowa kolejnych piosenek
Winehouse i ciężko pozbyć mi się uczucia przygnębienia i smutku. Wielka postać,
wielka muzyka, wielkie kino. Szczegóły poniżej.