poniedziałek, 19 maja 2014

Oswajania z sci-fi ciąg dalszy… (Gra Endera, Kongres, Snowpiercer: Arka przyszłości)



Odkąd zacząłem się lubić z Marvelem i bohaterami jego filmów (wkrótce notka na ten temat!), kino sci-fi zaczyna stawać się dla mnie coraz bardziej znośne. Przyznaję, że tematyka robotów, superbohaterów i nowoczesnych technologii może okazać się interesująca (a nawet absorbująca) i nie należy utożsamiać jej wyłącznie z rozrywką dla niedorosłych chłopców. Dziś chciałbym Wam przedstawić mini-recenzje trzech filmów o tej tematyce – co ciekawe, każdy z nich okazał się być lepszym od poprzedniego. Snowpiercer: Arka przyszłości pochłonął mnie na tyle, że zupełnie zapomniałem o swym uprzedzeniu do tego gatunku filmowego. I wiecie co? Chyba powoli daję się przekonać…

 

Gra Endera (reż. Gavin Hood, 2013)
Jest rok 2070, czterdzieści lat po nieudanej inwazji obcych zwanych Formidami. Trwają poszukiwania tych, którzy mogliby poprowadzić Ziemian do zwycięstwa na wypadek powrotu najeźdźców. Władze w sekrecie prowadzą rygorystyczny nabór dzieci i najlepsze z nich wysyłają do orbitalnej szkoły bojowej, gdzie te spędzą dzieciństwo, szkoląc się na przyszłą elitę wojenną w przestrzeni kosmicznej. Do programu szkoleń zostaje włączony młody Ender Wiggin (Asa Butterfield). Chłopiec walczy o swoje człowieczeństwo, pomimo ciągłej rywalizacji z innymi dziećmi, presji, rozgrywek pomiędzy dowództwem oraz tajemniczego wpływu ze strony obcych. Wyczerpujące bitwy pomiędzy uczniami doprowadzają młodego geniusza na szczyt rankingów szkoły, ale prawdziwa walka odbywa się poza salą treningową - walka o życie, walka z własnymi demonami, walka o ludzkość (źródło: Filmweb.pl).

Oglądając film trudno nie oprzeć się wrażeniu, że jego twórcom zależało na powtórzeniu sukcesu fenomenalnych Igrzysk śmierci. Niestety, nie udało się. Poza stosunkowo ciekawą scenografią, kilkoma efektami specjalnymi i interesującym zakończeniem, film nie ma nic więcej do zaoferowania. Po seansie miałem podobne wrażenia jak w przypadku Człowieka ze stali – po raz kolejny przekombinowano ze sztucznym patosem i zupełnie zrezygnowano z elementów humorystycznych. Hoodowi bardzo zależało na ukazaniu powagi całej sytuacji, ale przekroczył niebezpieczną granicę – każdy z bohaterów filmu jest tak śmiertelnie poważny i przewidywalny,  że po pierwszych trzydziestu minutach najzwyczajniej w świecie zaczyna trącić nudą. Jestem bardzo ciekawy Waszej opinii o filmie – czy podobnie jak ja nie czuliście żadnych emocji i nie interesowało Was, co wydarzy się dalej? Po film sięgnąłem właściwie jedynie ze względu na pierwszoplanową rolę Asy Butterfielda – pamiętam go ze znakomitej roli w Chłopcu w pasiastej pidżamie i byłem ciekawy, czy będąc u progu pełnoletniości wciąż przejawia aktorski talent. Cóż mogę rzec, radzi sobie całkiem dobrze i na pewno sięgnę po kolejne filmy z jego udziałem (oby ich scenariusz był lepszy niż w przypadku Gry Endera). Na drugim planie pojawiają się m.in. Harrison Ford, Viola Davis i Ben Kingsley, ale naprawdę nie warto sięgać po ten film. Nuda, 4,5/10.



Kongres (reż. Ari Folman, 2013)
Robin Wright (gra tu samą siebie) mieszka z dwójką dorastających dzieci na rancho, z dala od cywilizacji, kiedy wielkie hollywoodzkie studio zwraca się do niej z niezwykłą propozycją. Wright może zostać "zeskanowana" dzięki zaawansowanej technologii cyfrowej, osiągając w każdym kolejnym filmie wieczną młodość. Od tej pory wszystkie jej role zagra wirtualna kopia. Decyzja, którą podejmuje kobieta, by móc dysponować nieograniczonym czasem dla najbliższych, okazuje się początkiem jej podróży przez świat przyszłości, w którym potężne studia filmowe i koncerny farmaceutyczne oferują totalne formy rozrywki, manipulując ludzką świadomością (źródło: Filmweb.pl).


Tak jak rola Asy Butterfielda przekonała mnie do sięgnięcia po Grę Endera, tak do Kongresu zasiadłem ze względu na Robin Wright. Zakochałem się w tej aktorce dzięki House of cards – z każdym kolejnym odcinkiem zdobywa ona kolejne aktorskie szczyty. W Kongresie również nie zawodzi. Film ukazuje niezwykle oryginalny obraz przyszłości, w której dominuje cyfryzacja i digitalizacja. Przyznaję, że nie czytałem książki Lema, na której oparto film i właśnie przez to miałem małe problemy z pełnym zrozumieniem filmu i jego przekazu. Jak głosi jeden z bohaterów filmu, „(…) naukowcy odkryli wzór chemiczny wolnego wyboru” i właśnie to odkrycie przyczyni się do swoistej rewolucji. Ciężko jednoznacznie powiedzieć, jakie przesłanie niesie w sobie Kongres. Czy chodzi o krytykę nowoczesnych technologii świata filmu? Ja dosyć czytelnie zrozumiałem pewne odwołania do czasów komunizmu i reżimu, choć nie jestem do końca przekonany, czy Lemowi chodziło właśnie o to. Film zawiera też pewną dozę ironii, która może okazać się całkiem zabawna. Nie do końca podobały mi się elementy animacji i tylko z tego względu 6/10.  



Snowpiercer: Arka przyszłości (reż. Joon-ho Bong, 2013)
Rok 2031. Świat przegrał walkę z globalnym ociepleniem. Na Ziemi zapanowała wieczna zima, a życie uległo zagładzie. Jedynymi, którzy przetrwali, są pasażerowie Snowpiercera – pędzącego przez śnieżną zamieć pociągu-miasta poruszającego się dookoła globu dzięki rewolucyjnemu silnikowi potrafiącemu generować napędzającą go energię. Wewnątrz pociągu panuje system klasowy. Bogaci pasażerowie luksusowych wagonów żyją na koszt biednej większości. Wystarczy iskra, by doszło do rewolucji (źródło: Filmweb.pl).




Jeśli mam się ostatecznie przekonać do gatunku sci-fi, muszę sięgać wyłącznie po filmy tak dobre jak ten. Wow! Zupełnie nieznany mi reżyser Joon-ho Bang zaserwował widzom nie lada rozrywkę w postaci wyjątkowo udanego mixu gatunków filmowych. Snowpiercer to obfitujące w zaskakujące zwroty akcji połączenie dramatu politycznego i kina science fiction. Bangowska wizja przyszłości okazuje się być niezwykle oryginalna i pociągająca – cały świat został zamknięty w pociągu, a ludzie, którzy chcą nadal żyć, muszą zaadaptować się do nowych warunków. Konstruktor superpociągu, niejaki Wilford (Ed Harris), jest tu uosabiany z samym Bogiem. Jako przywódca stara się utrzymać w stworzonym przez siebie świecie równowagę. I oto pewnego dnia najbiedniejsza klasa (z ostatnich wagonów) postanawia się przeciwko niemu zbuntować i na czele z bystrym Curtisem (Chris Evans) wszczyna prawdziwą rewolucję. W filmie można odnaleźć multum odniesień do świata polityki, historii i przyrody, w tym przede wszystkim do ewolucjonizmu czy homeostazy. Pojawia się też pytanie – czy istnieje idealny system polityczny i czy właściwie możliwe jest stworzenie takowego?  Na dużą uwagę zasługuje bardzo dobre aktorstwo (Tilda Swinton jest znowu bezbłędna i rewelacyjna!), chociaż Chris Evans chyba nieco przegiął z częstotliwością swej cierpiętniczej miny. Nie do końca kupiły mnie efekty specjalne, ale przecież nie one są tu najważniejsze! Daję mocne 8/10 i bardzo gorąco polecam Wam ten film. 

3 komentarze:

  1. Polecam "Ludzkie dzieci" oraz "Sunshine (W stronę słońca)". Od tych dwóch koleżków zaczęła się moja przygoda z saj faj i trwa do dziś. Mniam. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja kiedyś lubiłem fantastykę, ale z czasem przeładowane efektami widowiska zaczęły mnie nudzić. Tych, które omawiasz w tekście, nie widziałem i poczekam na emisje w telewizji. Wspomniane przez Madalenę filmy widziałem, "Ludzkie dzieci" mnie zainteresował i uważam że to najlepszy film Cuarona. "Sunshine" już mnie tak nie zachwycił, obejrzałem ze względu na świetną obsadę, ale raczej do niego nie wrócę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie "Sunshine" byłoby świetne, gdyby nie ten stwór dziwny. Cała reszta na plus. No a motyw z oglądaniem Merkurego, coś pięknego. Kocham motyw muzyczny towarzyszący tej scenie. A "Ludzkie dzieci" są tak przedobre, że głowa mała. Motyw z piłeczką w samochodzie to jedno ujęcie i aktorzy zrobili to naprawdę! A ujęcie kiedy główny bohater biegnie z główną dziewczyną przez miasto to też jedno ujęcie, nie wiem, jak oni to zrobili. Szacun jak stąd do Warszawy.

      Usuń