Odkąd zacząłem się lubić z
Marvelem i bohaterami jego filmów (wkrótce notka na ten temat!), kino sci-fi
zaczyna stawać się dla mnie coraz bardziej znośne. Przyznaję, że tematyka
robotów, superbohaterów i nowoczesnych technologii może okazać się interesująca
(a nawet absorbująca) i nie należy utożsamiać jej wyłącznie z rozrywką dla
niedorosłych chłopców. Dziś chciałbym Wam przedstawić mini-recenzje trzech
filmów o tej tematyce – co ciekawe, każdy z nich okazał się być lepszym od
poprzedniego. Snowpiercer: Arka
przyszłości pochłonął mnie na tyle, że zupełnie zapomniałem o swym
uprzedzeniu do tego gatunku filmowego. I wiecie co? Chyba powoli daję się
przekonać…
Gra Endera (reż. Gavin Hood, 2013)
Jest rok 2070, czterdzieści lat
po nieudanej inwazji obcych zwanych Formidami. Trwają poszukiwania tych, którzy
mogliby poprowadzić Ziemian do zwycięstwa na wypadek powrotu najeźdźców. Władze
w sekrecie prowadzą rygorystyczny nabór dzieci i najlepsze z nich wysyłają do
orbitalnej szkoły bojowej, gdzie te spędzą dzieciństwo, szkoląc się na przyszłą
elitę wojenną w przestrzeni kosmicznej. Do programu szkoleń zostaje włączony
młody Ender Wiggin (Asa Butterfield). Chłopiec walczy o swoje człowieczeństwo, pomimo ciągłej rywalizacji z innymi dziećmi,
presji, rozgrywek pomiędzy dowództwem oraz tajemniczego wpływu ze strony
obcych. Wyczerpujące bitwy pomiędzy uczniami doprowadzają młodego geniusza na
szczyt rankingów szkoły, ale prawdziwa walka odbywa się poza salą treningową -
walka o życie, walka z własnymi demonami, walka o ludzkość (źródło:
Filmweb.pl).
Oglądając
film trudno nie oprzeć się wrażeniu, że jego twórcom zależało na powtórzeniu
sukcesu fenomenalnych Igrzysk śmierci.
Niestety, nie udało się. Poza stosunkowo ciekawą scenografią, kilkoma efektami
specjalnymi i interesującym zakończeniem, film nie ma nic więcej do
zaoferowania. Po seansie miałem podobne wrażenia jak w przypadku Człowieka ze stali – po raz kolejny
przekombinowano ze sztucznym patosem i zupełnie zrezygnowano z elementów
humorystycznych. Hoodowi bardzo zależało na ukazaniu powagi całej sytuacji, ale
przekroczył niebezpieczną granicę – każdy z bohaterów filmu jest tak śmiertelnie
poważny i przewidywalny, że po
pierwszych trzydziestu minutach najzwyczajniej w świecie zaczyna trącić nudą. Jestem
bardzo ciekawy Waszej opinii o filmie – czy podobnie jak ja nie czuliście
żadnych emocji i nie interesowało Was, co wydarzy się dalej? Po film sięgnąłem
właściwie jedynie ze względu na pierwszoplanową rolę Asy Butterfielda –
pamiętam go ze znakomitej roli w Chłopcu
w pasiastej pidżamie i byłem ciekawy, czy będąc u progu pełnoletniości
wciąż przejawia aktorski talent. Cóż mogę rzec, radzi sobie całkiem dobrze i na
pewno sięgnę po kolejne filmy z jego udziałem (oby ich scenariusz był lepszy
niż w przypadku Gry Endera). Na
drugim planie pojawiają się m.in. Harrison Ford, Viola Davis i Ben Kingsley,
ale naprawdę nie warto sięgać po ten film. Nuda, 4,5/10.
Kongres (reż. Ari Folman, 2013)
Robin Wright (gra tu samą siebie)
mieszka z dwójką dorastających dzieci na rancho, z dala od cywilizacji, kiedy
wielkie hollywoodzkie studio zwraca się do niej z niezwykłą propozycją. Wright
może zostać "zeskanowana" dzięki zaawansowanej technologii cyfrowej,
osiągając w każdym kolejnym filmie wieczną młodość. Od tej pory wszystkie jej
role zagra wirtualna kopia. Decyzja, którą podejmuje
kobieta, by móc dysponować nieograniczonym czasem dla najbliższych, okazuje się
początkiem jej podróży przez świat przyszłości, w którym potężne studia filmowe
i koncerny farmaceutyczne oferują totalne formy rozrywki, manipulując ludzką
świadomością (źródło: Filmweb.pl).
Tak jak rola
Asy Butterfielda przekonała mnie do sięgnięcia po Grę Endera, tak do Kongresu
zasiadłem ze względu na Robin Wright. Zakochałem się w tej aktorce dzięki House of cards – z każdym kolejnym odcinkiem
zdobywa ona kolejne aktorskie szczyty. W Kongresie
również nie zawodzi. Film ukazuje niezwykle oryginalny obraz przyszłości, w
której dominuje cyfryzacja i digitalizacja. Przyznaję, że nie czytałem książki
Lema, na której oparto film i właśnie przez to miałem małe problemy z pełnym
zrozumieniem filmu i jego przekazu. Jak głosi jeden z bohaterów filmu, „(…)
naukowcy odkryli wzór chemiczny wolnego wyboru” i właśnie to odkrycie przyczyni
się do swoistej rewolucji. Ciężko jednoznacznie powiedzieć, jakie przesłanie
niesie w sobie Kongres. Czy chodzi o
krytykę nowoczesnych technologii świata filmu? Ja dosyć czytelnie zrozumiałem
pewne odwołania do czasów komunizmu i reżimu, choć nie jestem do końca
przekonany, czy Lemowi chodziło właśnie o to. Film zawiera też pewną dozę
ironii, która może okazać się całkiem zabawna. Nie do końca podobały mi się elementy
animacji i tylko z tego względu 6/10.
Snowpiercer: Arka przyszłości (reż.
Joon-ho Bong, 2013)
Rok 2031. Świat przegrał walkę z
globalnym ociepleniem. Na Ziemi zapanowała wieczna zima, a życie uległo
zagładzie. Jedynymi, którzy przetrwali, są pasażerowie Snowpiercera – pędzącego
przez śnieżną zamieć pociągu-miasta poruszającego się dookoła globu dzięki
rewolucyjnemu silnikowi potrafiącemu generować napędzającą go energię. Wewnątrz
pociągu panuje system klasowy. Bogaci pasażerowie luksusowych wagonów żyją na
koszt biednej większości. Wystarczy iskra, by doszło do rewolucji (źródło:
Filmweb.pl).
Jeśli mam
się ostatecznie przekonać do gatunku sci-fi, muszę sięgać wyłącznie po filmy
tak dobre jak ten. Wow! Zupełnie nieznany mi reżyser Joon-ho Bang zaserwował
widzom nie lada rozrywkę w postaci wyjątkowo udanego mixu gatunków filmowych. Snowpiercer to obfitujące w zaskakujące
zwroty akcji połączenie dramatu politycznego i kina science fiction. Bangowska
wizja przyszłości okazuje się być niezwykle oryginalna i pociągająca – cały
świat został zamknięty w pociągu, a ludzie, którzy chcą nadal żyć, muszą
zaadaptować się do nowych warunków. Konstruktor superpociągu, niejaki Wilford
(Ed Harris), jest tu uosabiany z samym Bogiem. Jako przywódca stara się
utrzymać w stworzonym przez siebie świecie równowagę. I oto pewnego dnia
najbiedniejsza klasa (z ostatnich wagonów) postanawia się przeciwko niemu
zbuntować i na czele z bystrym Curtisem (Chris Evans) wszczyna prawdziwą
rewolucję. W filmie można odnaleźć multum odniesień do świata polityki,
historii i przyrody, w tym przede wszystkim do ewolucjonizmu czy homeostazy. Pojawia
się też pytanie – czy istnieje idealny system polityczny i czy właściwie
możliwe jest stworzenie takowego? Na
dużą uwagę zasługuje bardzo dobre aktorstwo (Tilda Swinton jest znowu bezbłędna
i rewelacyjna!), chociaż Chris Evans chyba nieco przegiął z częstotliwością
swej cierpiętniczej miny. Nie do końca kupiły mnie efekty specjalne, ale
przecież nie one są tu najważniejsze! Daję mocne 8/10 i bardzo gorąco polecam
Wam ten film.
Polecam "Ludzkie dzieci" oraz "Sunshine (W stronę słońca)". Od tych dwóch koleżków zaczęła się moja przygoda z saj faj i trwa do dziś. Mniam. :)
OdpowiedzUsuńJa kiedyś lubiłem fantastykę, ale z czasem przeładowane efektami widowiska zaczęły mnie nudzić. Tych, które omawiasz w tekście, nie widziałem i poczekam na emisje w telewizji. Wspomniane przez Madalenę filmy widziałem, "Ludzkie dzieci" mnie zainteresował i uważam że to najlepszy film Cuarona. "Sunshine" już mnie tak nie zachwycił, obejrzałem ze względu na świetną obsadę, ale raczej do niego nie wrócę.
OdpowiedzUsuńDla mnie "Sunshine" byłoby świetne, gdyby nie ten stwór dziwny. Cała reszta na plus. No a motyw z oglądaniem Merkurego, coś pięknego. Kocham motyw muzyczny towarzyszący tej scenie. A "Ludzkie dzieci" są tak przedobre, że głowa mała. Motyw z piłeczką w samochodzie to jedno ujęcie i aktorzy zrobili to naprawdę! A ujęcie kiedy główny bohater biegnie z główną dziewczyną przez miasto to też jedno ujęcie, nie wiem, jak oni to zrobili. Szacun jak stąd do Warszawy.
Usuń