Styczeń i luty to takie dwa
miesiące w roku, w czasie których moją uwagę całkowicie pochłaniają
najważniejsze nagrody branży filmowej – Złote Globy, nagrody BAFTA i Oscary. To
właśnie dlatego wszystkie notki z czasu tych dwóch miesięcy zostały poświęcone
wyłącznie filmom nominowanym do wspomnianych nagród. Obiecuję, że już wkrótce
wracam do normalności, tzn. zamierzam recenzować dla Was bieżące filmy
(nazbierało mi się też kilka zaległych recenzji…). Dzisiaj natomiast ostatnia
notka z cyklu „Zdążyć przed Oscarami”, którą zamierzam poświęcić filmom
nieanglojęzycznym. Jak wiecie, jestem ogromnym fanem Idy i bardzo mocno trzymam kciuki za wygraną Pawlikowskiego.
Uważam, że spośród nominowanych i widzianych przeze mnie filmów w kat.
„Najlepszy film zagraniczny”, to właśnie Ida
jest najlepsza (niestety, nie widziałem Dzikich
historii i Timbuktu, ale jak
powszechnie wiadomo, główny pojedynek rozegra się właśnie między polską Idą
i rosyjskim Lewiatanem). Piszę to bez żadnej przesady, film Pawlikowskiego
zachwycił mnie na długo przed okresem, w którym zaczął osiągać sukcesy na rynku
światowym, o czym możecie przeczytać tutaj. Tymczasem dziś zachęcam do
zapoznania się z moją opinią na temat największych rywali Idy, gruzińskich Mandarynek i rosyjskiego Lewiatana.
Dwa dni, jedna noc (Deux jours,
une nuit), reż. Jean-Pierre Dardenne, Luc Dardenne, 2014
Sandra (Marion Cotillard) staje
przed zadaniem na pozór niemożliwym. Musi przekonać wszystkich ludzi, z którymi
pracuje, aby zrezygnowali ze swoich premii. Jeżeli jej się nie powiedzie – ona
sama straci pracę. Wspierana przez męża, kobieta wyrusza na spotkania z
kolegami i koleżankami z pracy. Ma tylko jeden weekend, by uratować posadę
(źródło: Filmweb.pl).
Na sam początek biorę pod lupę
film, który swą polską premierę będzie miał dopiero w przyszły piątek. Dwa dni, jedna noc nie walczy co prawda o
Oscara z innymi filmami nieanglojęzycznymi, został natomiast doceniony ze
względu na aktorstwo Marion Cotillard, która dostała nominację jako Najlepsza
aktorka pierwszoplanowa. I choć kocham Cotillard całym sercem, uważam, że ta
nominacja jest jednak lekką przesadą. Marion bardzo poprawnie wcieliła się w
postać pogrążonej w depresji Sandry (niekontrolowane wybuchy płaczu, zwieszona
głowa, smutny wzrok), ale nie jest to żadna przełomowa rola, zdecydowanie
bardziej podobała mi się w Więzach krwi.
Sam film, choć początkowo może wydawać się śmiertelnie nudny, ogląda się z dużą
lekkością. Tematyka nie jest łatwa – film ukazuje nie tylko depresję głównej
bohaterki i motyw ważności pracy w życiu człowieka, ale też wskazuje na
sytuację ekonomiczną we francuskim społeczeństwie. Przedstawieni bohaterowie to
ludzie, którzy walczą o to, żeby jakoś związać koniec z końcem. Kupno nowych
mebli, spłata raty kredytowej i opłata za studia dziecka wygrywają z
przyjaźnią, lojalnością i empatią. W czasie seansu można zadać sobie jedno
bardzo istotne pytanie: kto lub co liczy się w dzisiejszym świecie bardziej:
człowiek czy pieniądze? Sam film odebrałem jako świetne nawiązanie do kultowych
12 gniewnych ludzi. Ode mnie 7,5/10.
Mandarynki (Mandariinid),
reż. Zaza Urushadze, 2013
Jesień w Abchazji jest piękna -
zalesione wzgórza, morze, w sadach dojrzewają mandarynki. Ale jesień w 1992
roku jest inna. Abchazja walczy o odłączenie się od Gruzji. Trwa wojna. Ludzie
uciekają. W jednej z wiosek zostają tylko dwaj mieszkańcy, bezstronni
Estończycy. Markus nie uciekł, bo chce zebrać mandarynki z sadu, chociaż Ivo,
jego sąsiad, jest przeciwny zbiorom w czasie wojny. Tymczasem działania wojenne
są coraz bliżej, aż trafiają pod ich drzwi. Kiedy cichną strzały Ivo znajduje
ocalałego z potyczki, rannego Ahmeda (Giorgi Nakashidze). Pomimo
niebezpieczeństwa, zabiera go do domu i opatruje. Kiedy Markus grzebie zabitych
Gruzinów, również znajduje wśród nich jednego żywego. Teraz każdy z plantatorów
mandarynek ma pod swoim dachem rannego żołnierza - zagorzałych wrogów. Zaczyna
się wojna… (źródło: opis dystrybutora).
Mandarynki to film, którego pełnej recenzji nie potrafiłbym
napisać. Obraz jest tak skromny, wyciszony i oszczędny w środki filmowego
wyrazu, a przy tym tak szalenie piękny i melancholijny, że najzwyczajniej w
świecie trzeba go zobaczyć. Osobiście uważam, że to właśnie Mandarynki powinny pretendować do miana
najgroźniejszego rywala Idy.
Urushadze pokazuje wojnę w zupełnie odmienny sposób niż inni reżyserowie. Tu
nie ma wielu walk, tu przede wszystkim panuje przerażająca, grobowa cisza,
którą od czasu do czasu przerywają potyczki słowne Ahmeda i Niko – dwóch
przedstawicieli różnych kultur i narodowości. Jak pokaże czas, ludzie potrafią
się ze sobą dogadać nawet w najbardziej ekstremalnych sytuacjach i nawet pomimo
największych różnic kulturowych. I właśnie to jest w tym filmie najpiękniejsze
i tak szalenie poruszające – ukazanie bezsensu wojny w tak oryginalny i
jednocześnie zapadający w pamięć sposób. To kino ponadczasowe, które nigdy się
nie przeterminuje. Mocne 8/10.
Lewiatan (Leviafan), reż.
Andriej Zwiagincew, 2014
Kola (Aleksiej Serebriakow)
mieszka z młodą żona Lilą (Elena Liadowa) i nastoletnim synem Romą w małym
miasteczku nad morzem w północnej Rosji. Ma stary drewniany dom, położony nad
zatoką, który odziedziczył po ojcu. Mer miasteczka Wadim Szelewiat, w którego
gabinecie wisi na ścianie portret Władimira Putina, wygrał z Kolą sprawę sądową
i zamierza wyrzucić go z domu. Na pomoc przybywa Dimitri (Władimir
Wdowiczenkow) – znajomy prawnik z Moskwy, który wie jak uratować majątek Koli.
Rozpoczyna się walka o przetrwanie ze skorumpowaną
strukturą władzy, która zaczyna być coraz bardziej agresywna. Sytuacja się
komplikuje, gdy prawnik okazuje się kochankiem Lili. Brutalna miasteczkowa
klika zmusza go do wyjazdu, a rodzina Koli zostaje sam na sam z bezwzględnym,
pożerającym wszystko Lewiatanem, którym okazuje się współczesna Rosja (źródło:
Filmweb.pl).
Na Lewiatana zwróciłem uwagę zaraz po jego
polskiej premierze i polecałem go w swym filmowym podsumowaniu 2014 roku. Bardzo
długo zwlekałem z recenzją filmu, gdyż wzbudził on we mnie ambiwalentne
uczucia. Z jednej strony uważam, że to piękne, iż istnieje możliwość
politycznego dialogu za pomocą filmowych środków wyrazu, z drugiej natomiast
nie potrafię zgodzić się na to, aby właśnie ze względu na owy
społeczno-polityczny wydźwięk film miał zgarnąć najważniejszą filmową nagrodę.
Nie oszukujmy się, obraz Zwiagincewa nie osiągnąłby takiego sukcesu na arenie
międzynarodowej, gdyby nie obecna sytuacja polityczna i konflikt na linii
Rosja-reszta świata. Równie dobrze można by bowiem nominować do Oscarów inne
filmy o podobnej tematyce, w tym na przykład bardzo dobrą i równie surową co Lewiatan rumuńską Pozycję dziecka. Nie zrozumcie mnie źle, ja w żadnym wypadku
nie krytykuję filmu Zwiagincewa (a wręcz przeciwnie, oceniam go na mocne 7/10),
ja po prostu uważam, że w innych okolicznościach film nie dostałby nawet
nominacji do Złotych Globów czy Oscarów. Powszechnie wiadomo, że polityka jest
obecna w świecie filmu, co doskonale widać/słychać w czasie corocznych
ceremonii wręczania filmowych nagród. Jakaś część mnie nie potrafi się jednak z
tym pogodzić i stąd ten konflikt interesów. Co mogę napisać o samym Lewiatanie? To kawał dobrego,
porządnego, brutalnego i surowego kina, które jednak nie jest dla wszystkich. Rosja
ukazana w filmie to Rosja skorumpowana, zakłamana, zupełnie antyspołeczna.
Wódka leje się tu hektolitrami, a ukazani ludzie (margines społeczny, nie
należy bać się tego określenia w kontekście tego filmu) żyją z dnia na dzień,
właściwie bez szans i jakiejkolwiek nadziei na lepszą przyszłość. Oglądanie
tego filmu sprawia ból, czasem wprawia nas w nas złość i obrzydzenie. To świetnie,
że film wywołuje takie emocje, ale mimo wszystko nie można ich porównywać z
tymi wywołanymi przez inne, recenzowane wyżej filmy. Bardzo polecam Wam Lewiatana, bez wątpienia warto ten film
obejrzeć, choć moim zdaniem jest on zdecydowanie słabszy od Idy i Mandarynek. Mam wielką nadzieję, że Putin spoglądający srogo z
obrazu w siedzibie mera miasteczka ukazanego w filmie nie okaże się wyrocznią i
wykładnią sukcesu filmu podczas tegorocznych Oscarów. 7/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz