Moje filmowe zaległości powoli
zaczynają mnie przerażać. Co prawda pierwsza połowa 2014 roku prezentuje się
pod względem filmowym mniej ciekawie niż ta z 2013, ale i tak z każdym
miesiącem moja „lista filmów do obejrzenia” wydłuża się o kilka kolejnych
tytułów. A przecież poza światem filmu istnieje jeszcze ten prawdziwy, realny,
który nie pozwala o sobie zapomnieć (słoneczne dni zdecydowanie nie zachęcają
do sterczenia przed ekranem monitora, prawda?). Staram się jednak jak mogę i w
natłoku codziennych obowiązków zawsze próbuję znaleźć czas na napisanie dla Was
recenzji. W dzisiejszej notce chciałbym udowodnić Wam, że komedia romantyczna
nie musi być z definicji czymś złym. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że
większość widzów jest uprzedzona do tego gatunku filmowego ze względu na
rozczarowanie polskimi produkcjami (od 2000 roku wciąż jesteśmy bombardowani
żenującymi i zupełnie niezabawnymi komedyjkami), ale chyba nie warto obrażać
się na komedie romantyczne na zawsze. W ramach przeprosin proponuję Wam
najnowszy film Nicole Holofcener – Ani
słowa więcej. Jestem przekonany,
że przynajmniej kilka razy na Waszych buźkach zagości uśmiech.
Rozwiedziona i samotna Eva (Julia
Louis-Dreyfus) pracuje jako masażystka. Prywatnie nie radzi sobie ze
zbliżającym się wyjazdem córki na studia, przeżywając syndrom pustego gniazda.
W międzyczasie poznaje na przyjęciu słodkiego, zabawnego i podobnie myślącego
Alberta (James Gandolfini). Chcąc odmienić swoje życie, kobieta angażuje się
coraz bardziej w znajomość. Kiedy ich romans kwitnie, Eva zaprzyjaźnia się z
nowa klientką salonu masażu, poetką Marianne (Catherine Keener), która raczy ja opowieściami o swoim byłym mężu, przedstawiając
go w negatywnym świetle i opowiadając pikantne szczegóły z ich wspólnego
pożycia (źródło: Filmweb.pl).
Produkcja Holofcener okazała się
być wyjątkowo miłym zaskoczeniem. Przyznaję się bez bicia, że do seansu
przekonała mnie wyłącznie obsada – uwielbiam Julię Louis-Dreyfus w roli pani
wiceprezydent w serialu Figurantka,
czułem też obowiązek obejrzenia ostatniego filmu, w którym wystąpił James Gandolfinie
(aktor zmarł w wieku 51 lat w czerwcu zeszłego roku). Ta pierwszoplanowa dwójka
ani trochę mnie nie zawiodła, ich filmowy flirt był tak cudownie niewymuszony,
że oglądało i słuchało się ich z prawdziwą przyjemnością. Pomimo, że film nie
obfituje w wymyślne intrygi, akcja jest tak wartka, że widz nawet przez chwilę nie
odczuje znudzenia. Na dobrą sprawę nie wiem, kiedy minęło mi to 90 minut – nie
od dziś jednak wiadomo, że w doborowym towarzystwie czas szybko płynie, prawda?
Jestem pełen podziwu dla
odpowiadającej za scenariusz i reżyserię Nicole Holofcener – udało jej się
stworzyć obraz, który zachwyca swą normalnością i prawdziwością. Jej
bohaterowie to ludzie z krwi i kości, z wieloma wadami, dziwnymi
przyzwyczajeniami i ściśle określonym stylem życia. Eva i Albert przeżyli już
swoje pierwsze miłości, a kiedy ich związki się rozpadły, nauczyli się żyć dla
siebie i swych dzieci. I teraz, kiedy pragną ułożyć sobie życie na nowo z kimś
innym, okazuje się to szalenie trudne. Obydwoje doskonale zdają sobie sprawę z
tego, że nie mogą skupić się wyłącznie na „motylkach w brzuchu” i mimowolnie zaczynają
szukać w sobie samych wad. Jak powszechnie wiadomo, wraz z wiekiem rosną nasze
wymagania względem drugiej osoby. Pytanie tylko, czy brak szafek nocnych w
sypialni, tudzież wygrzebywanie cebuli z guacamole to aspekty, dla których
warto ryzykować z szansy na szczęście?
Wielką siłą filmu jest to, że Eva
i Albert właściwie niczym nie różnią się od większości widzów. Każdy z nas ma
swoje wady i zwyczaje, z których nie chce rezygnować. Po co więc to robić? Czy
nie lepiej od razu pokazać prawdziwego siebie i sprawdzić, czy druga osoba może
z tym żyć? W końcu, jak pokazują historie nieudanych związków Evy i Alberta,
prawda o nas prędzej czy później ujrzy światło dzienne i z dnia na dzień w
naszych ukochanych dojrzymy coś nie fajnego, może nawet obrzydliwego.
Holofcener pokazuje w swym filmie, że miłosna fascynacja jest ulotna, nie trwa
wiecznie. Kiedy „motylki” odlecą, pozostaniemy z samymi sobą i jeśli nie
zechcemy zaakceptować drugiej osoby (z wszystkimi jej wadami), to z czasem
miłość również odleci, a może nawet ustąpi miejsca nienawiści…
Bardzo polecam Wam film Ani słowa więcej. To niezwykle mądra
opowieść o nas samych, o poszukiwaniu szczęścia i o tym, jak śmieszne i
paradoksalne rzeczy wpływają na nasze wyobrażenia o drugiej osobie. 7,5/10.
Może być :)
OdpowiedzUsuńMnie ten film również bardzo sie podobał,taki ciepły i prawdziwy zarazem,a przy tym nie aż tak "amerykański" jakby sie można było tego spodziewać...Co do zaległości filmowych to,nie licytując sie,podejrzewam że mam większe :) Żałuję,a z drugiej strony cieszę sie że piszesz,bo to i mnie przy okazji motywuje :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam