Z motywem korporacji wytrawni
widzowie mieli okazję zetknąć się już co najmniej kilka razy. Powołując się na
najbardziej znane tytuły, pojawił się on m. in. w Filadelfii, Erin Brockovich oraz w Social Network Davida
Finchera. Trzy wspomniane filmy wyjątkowo dobitnie, aczkolwiek nieco
niejednoznacznie ukazały szerokorozumiane korporacyjne ZŁO. Jeśli ktokolwiek po
ich obejrzeniu silił się jednak jeszcze na próby obrony wielkich globalnych
organizacji, powinien jak najszybciej sięgnąć po Promised land. Bo choć w
najnowszym obrazie Gusa Van Santa nie znajdziemy się na sali sądowej w celu
obnażenia grzechów pracowników wielkich międzynarodowych firm i zamiast tam trafimy do sielskiego małego
amerykańskiego miasteczka, będziemy mieli możliwość poznania zupełnie nowego
oblicza wspomnianego korporacyjnego zła.
Będący pracownikami korporacji Steve (Matt Damon) i Sue
przybywają do urokliwego i niewielkiego amerykańskiego miasteczka w celu
pozyskania terenów pod eksploatację gazu łupkowego. I choć początkowo wszystko
przebiega zgodnie z ich planem, z czasem sprawy zaczynają się komplikować. Na
ich drodze staje charyzmatyczny nauczyciel fizyki (znakomity Hal Holbrook) oraz
wyjątkowo wyluzowany i przyjaźnie nastawiony do całej ludzkości ekolog Dustin
(John Krasinski). Steve i Sue staną przed wielkimi problemami i dylematami,
które prędzej czy później zmuszą ich do wykonania bardzo osobistego rachunku
sumienia.
Promised land pozwala nam zobaczyć pracę pracowników
wielkiej korporacji w dosyć bezpośredni sposób. Jesteśmy naocznymi świadkami
tego, jak bez większych skrupułów przygotowują się oni do zdobycia sympatii
miejscowych osób i sprzedania im swojego „towaru”. Owe przygotowania są
związane nie tylko ze zmianą stylu ubierania i wynikającą z tego potrzebą
zakupu nowych ubrań, ale też z wynajęciem zdezelowanego samochodu, który notabene
niejednokrotnie da im w kość i pokaże, czym jest „złośliwość rzeczy martwych”.
Oprócz całej otoczki zewnętrznej, Steve i Sue dosyć odważnie próbują też się
wkupić w łaski miejscowych, choćby poprzez udział w karaoke czy lokalnej
alkoholowej zabawie. Gdy natomiast coś im się nie udaje, swoje problemy próbują
rozwiązać przy pomocy pieniędzy, i to nie tylko w formie bezpośredniej (urocza
paczuszka z banknotami), ale też np. poprzez finansowanie sportu dla
najmłodszych. Główny bohater opisując pieniądze, posługuje się zręcznym
określeniem „f*uck you money” mającym ukazać ich decydującą rolę w rozwiązywaniu
wszelkich problemów. Jemu najwyraźniej nie do końca one wystarczają – niestety,
mieszkańcy nie mają możliwości zobaczenia, jak naprawdę wygląda życie jego i
towarzyszącej mu Sue, która całe wieczory spędza przy telefonie i monitorze
ekranu komputera próbując być na bieżąco z rodzinnymi sprawami. W ciągu dnia
natomiast bez skrupułów zagląda innym prosto w oczy i obiecując wspaniałą
przyszłość, nie zastanawia się nawet przez chwilę nad rezultatami swego
działania tłumacząc ostentacyjnie, że „przecież to tylko praca”. Nieoczekiwanie
korporacyjna machina obraca się przeciwko samym zainteresowanym, co jest
największym paradoksem i jednocześnie wyjątkowo brutalnie pokazuje
bezsensowność ich dotychczasowego działania. Taką sytuację można już jednak
przewidzieć na początku: kiedy Steve dziękuje za rekomendację słyszy w zamian
od swego przełożonego, że nie powinien tego robić, bo on wybrał go tylko „ze
względu na numery”. Już na początku człowieczeństwo przegrywa ze statystykami.
Filmu takiego jak Promised land nie dałoby się
zrealizować bez wykorzystania motywu przeciwieństw. Twórcy doskonale o tym
wiedzieli i właśnie dlatego zestawili ze sobą świat wielkich pieniędzy i wciąż
pędzących za nimi ludźmi ze światem, gdzie życie w ogromnej mierze zdaje się
być zgodne z harmonią i naturą. Elegancki Steve jest kompletnym przeciwieństwem
ekscentrycznego Dustina, podobnie jak Sue zupełnie nie pasuje do prowadzącego
miejscowy sklep Roba. Najbardziej zwinnym i chytrym posunięciem scenarzystów
jest jednak przedstawienie postaci w taki sposób, że podczas śledzenia ich
losów mimowolnie kibicujemy tym złym i reagujemy złością na mieszkańców, którzy
starają się bronić miejsc swojego zamieszkania. Zupełnie nieoczekiwanie możemy
przyłapać samych siebie na tym, iż w końcu sami nie wiemy, komu tak naprawdę
kibicować.
Podczas oglądania zapowiedzi do
filmu moją uwagę zwrócił wielki napis „najlepsza rola Matta Damona”. Czy
rzeczywiście była to jego najlepsza życiowa rola? Zdecydowanie nie. Matt jest
bez wątpienia bardzo dobrym aktorem i całkiem przyjemnie się go ogląda, ale w
Promised land raczej nie zaskakuje i moim zdaniem gra na podobnym poziomie jak
choćby w Kupiliśmy zoo. Jego bohater zdaje się być całkiem sympatycznym
facetem, choć początkowo nieco pełnym sprzeczności. Z jednej strony wciąż mówi
o biznesie związanym z wydobywaniem gazu łupkowego tylko w kontekście „tortu, z
którego każdy prędzej czy później dostanie jakąś część”, z drugiej natomiast
wciąż przekonuje samego siebie, mieszkańców, ale też właśnie widzów, że nie
jest tym złym facetem. I właśnie określenie „I’m not a bad guy” powtórzone
przez niego wielokrotnie w czasie całego filmu z pewnością utkwi każdemu z
widzów w pamięci. Warto też zwrócić uwagę na scenę ze sprzedającą lemoniadę uczciwą
dziewczynką, która żądając za kubek jedynie 25 centów (i nic więcej!) uświadomi
Steve’owi, jak daleko zabrnął.
Promised land ma też kilka wad.
Wątek amorów i właściwie nie do końca ukazanej rywalizacji Steve’a i Dustina o
serce miejscowej nauczycielki był moim zdaniem kompletnie zbędny. Irytuje też
nieco zaściankowość mieszkańców miasteczka, którzy „jak jeden mąż” stają jeden
za drugim i właściwie w większości mają jednakowe zdanie. Czy naprawdę w
filmach tego typu wszyscy zawsze muszą być czarni albo biali, podczas gdy w
naszym codziennym życiu spotykamy tak wiele odcieni szarości? Umówmy się, to
jednak nie jest serial Hart of Dixie, gdzie wszyscy się kochają i tworzą
idealną pod każdym względem społeczność. Wspomniane wady w żaden sposób nie
utrudniają jednak odbioru. Na wielki plus zasługują wspaniała muzyka Danny’ego
Elfmana oraz zdjęcia Linusa Sandgrena. Film broni się jednak przede wszystkim podjęciem
kontrowersyjnej i bardzo aktualnej tematyki. W końcu temat wydobywania gazu
łupkowego nigdy nie był bardziej na czasie, niż właśnie teraz (także w Polsce).
A wystosowane przez wielkie koncerny oficjalne pisma w sprawie filmu jasno
ukazują, że Promised land pobudził do dyskusji i wywołał niemałą lawinę. Dosyć
ważne jest też to, że film najzwyczajniej w świecie zmusza do refleksji nad
tym, co tak naprawdę jest wokół nas prawdziwe, a co sztucznie stworzone tylko
po to, aby nas uciszyć lub zaspokoić. Kto wie, może właśnie podobnie jest z
samym filmem, który podjął tę tematykę i został wyprodukowany z powodów znanych
tylko samym twórcom? Tego niestety raczej się nie dowiemy.
Film warty obejrzenia. Polecam.
Fajnie, że dzielisz z się innymi swoją pasją. W tekstach widać, że robisz to co lubisz i to sprawia Ci frajdę. Może czas na karierę z tej dziedzinie? :D
OdpowiedzUsuńDzięki za miłe słowa :) rzeczywiście lubię pisać o tym, co mi bliskie i wierzę, że kiedyś w przyszłości uda mi się połączyć kilka moich pasji i coś z tym zrobić.
Usuń