czwartek, 28 lutego 2013

O gazie łupkowym i bezlitosnej polityce korporacji - Promised land (reż. Gus Van Sant, 2012)

Z motywem korporacji wytrawni widzowie mieli okazję zetknąć się już co najmniej kilka razy. Powołując się na najbardziej znane tytuły, pojawił się on m. in. w Filadelfii, Erin Brockovich oraz w Social Network Davida Finchera. Trzy wspomniane filmy wyjątkowo dobitnie, aczkolwiek nieco niejednoznacznie ukazały szerokorozumiane korporacyjne ZŁO. Jeśli ktokolwiek po ich obejrzeniu silił się jednak jeszcze na próby obrony wielkich globalnych organizacji, powinien jak najszybciej sięgnąć po Promised land. Bo choć w najnowszym obrazie Gusa Van Santa nie znajdziemy się na sali sądowej w celu obnażenia grzechów pracowników wielkich międzynarodowych firm i  zamiast tam trafimy do sielskiego małego amerykańskiego miasteczka, będziemy mieli możliwość poznania zupełnie nowego oblicza wspomnianego korporacyjnego zła. 

Będący pracownikami korporacji Steve (Matt Damon) i Sue przybywają do urokliwego i niewielkiego amerykańskiego miasteczka w celu pozyskania terenów pod eksploatację gazu łupkowego. I choć początkowo wszystko przebiega zgodnie z ich planem, z czasem sprawy zaczynają się komplikować. Na ich drodze staje charyzmatyczny nauczyciel fizyki (znakomity Hal Holbrook) oraz wyjątkowo wyluzowany i przyjaźnie nastawiony do całej ludzkości ekolog Dustin (John Krasinski). Steve i Sue staną przed wielkimi problemami i dylematami, które prędzej czy później zmuszą ich do wykonania bardzo osobistego rachunku sumienia.

Promised land pozwala nam zobaczyć pracę pracowników wielkiej korporacji w dosyć bezpośredni sposób. Jesteśmy naocznymi świadkami tego, jak bez większych skrupułów przygotowują się oni do zdobycia sympatii miejscowych osób i sprzedania im swojego „towaru”. Owe przygotowania są związane nie tylko ze zmianą stylu ubierania i wynikającą z tego potrzebą zakupu nowych ubrań, ale też z wynajęciem zdezelowanego samochodu, który notabene niejednokrotnie da im w kość i pokaże, czym jest „złośliwość rzeczy martwych”. Oprócz całej otoczki zewnętrznej, Steve i Sue dosyć odważnie próbują też się wkupić w łaski miejscowych, choćby poprzez udział w karaoke czy lokalnej alkoholowej zabawie. Gdy natomiast coś im się nie udaje, swoje problemy próbują rozwiązać przy pomocy pieniędzy, i to nie tylko w formie bezpośredniej (urocza paczuszka z banknotami), ale też np. poprzez finansowanie sportu dla najmłodszych. Główny bohater opisując pieniądze, posługuje się zręcznym określeniem „f*uck you money” mającym ukazać ich decydującą rolę w rozwiązywaniu wszelkich problemów. Jemu najwyraźniej nie do końca one wystarczają – niestety, mieszkańcy nie mają możliwości zobaczenia, jak naprawdę wygląda życie jego i towarzyszącej mu Sue, która całe wieczory spędza przy telefonie i monitorze ekranu komputera próbując być na bieżąco z rodzinnymi sprawami. W ciągu dnia natomiast bez skrupułów zagląda innym prosto w oczy i obiecując wspaniałą przyszłość, nie zastanawia się nawet przez chwilę nad rezultatami swego działania tłumacząc ostentacyjnie, że „przecież to tylko praca”. Nieoczekiwanie korporacyjna machina obraca się przeciwko samym zainteresowanym, co jest największym paradoksem i jednocześnie wyjątkowo brutalnie pokazuje bezsensowność ich dotychczasowego działania. Taką sytuację można już jednak przewidzieć na początku: kiedy Steve dziękuje za rekomendację słyszy w zamian od swego przełożonego, że nie powinien tego robić, bo on wybrał go tylko „ze względu na numery”. Już na początku człowieczeństwo przegrywa ze statystykami.

Filmu takiego jak Promised land nie dałoby się zrealizować bez wykorzystania motywu przeciwieństw. Twórcy doskonale o tym wiedzieli i właśnie dlatego zestawili ze sobą świat wielkich pieniędzy i wciąż pędzących za nimi ludźmi ze światem, gdzie życie w ogromnej mierze zdaje się być zgodne z harmonią i naturą. Elegancki Steve jest kompletnym przeciwieństwem ekscentrycznego Dustina, podobnie jak Sue zupełnie nie pasuje do prowadzącego miejscowy sklep Roba. Najbardziej zwinnym i chytrym posunięciem scenarzystów jest jednak przedstawienie postaci w taki sposób, że podczas śledzenia ich losów mimowolnie kibicujemy tym złym i reagujemy złością na mieszkańców, którzy starają się bronić miejsc swojego zamieszkania. Zupełnie nieoczekiwanie możemy przyłapać samych siebie na tym, iż w końcu sami nie wiemy, komu tak naprawdę kibicować. 

Podczas oglądania zapowiedzi do filmu moją uwagę zwrócił wielki napis „najlepsza rola Matta Damona”. Czy rzeczywiście była to jego najlepsza życiowa rola? Zdecydowanie nie. Matt jest bez wątpienia bardzo dobrym aktorem i całkiem przyjemnie się go ogląda, ale w Promised land raczej nie zaskakuje i moim zdaniem gra na podobnym poziomie jak choćby w Kupiliśmy zoo. Jego bohater zdaje się być całkiem sympatycznym facetem, choć początkowo nieco pełnym sprzeczności. Z jednej strony wciąż mówi o biznesie związanym z wydobywaniem gazu łupkowego tylko w kontekście „tortu, z którego każdy prędzej czy później dostanie jakąś część”, z drugiej natomiast wciąż przekonuje samego siebie, mieszkańców, ale też właśnie widzów, że nie jest tym złym facetem. I właśnie określenie „I’m not a bad guy” powtórzone przez niego wielokrotnie w czasie całego filmu z pewnością utkwi każdemu z widzów w pamięci. Warto też zwrócić uwagę na scenę ze sprzedającą lemoniadę uczciwą dziewczynką, która żądając za kubek jedynie 25 centów (i nic więcej!) uświadomi Steve’owi, jak daleko zabrnął.

Promised land ma też kilka wad. Wątek amorów i właściwie nie do końca ukazanej rywalizacji Steve’a i Dustina o serce miejscowej nauczycielki był moim zdaniem kompletnie zbędny. Irytuje też nieco zaściankowość mieszkańców miasteczka, którzy „jak jeden mąż” stają jeden za drugim i właściwie w większości mają jednakowe zdanie. Czy naprawdę w filmach tego typu wszyscy zawsze muszą być czarni albo biali, podczas gdy w naszym codziennym życiu spotykamy tak wiele odcieni szarości? Umówmy się, to jednak nie jest serial Hart of Dixie, gdzie wszyscy się kochają i tworzą idealną pod każdym względem społeczność. Wspomniane wady w żaden sposób nie utrudniają jednak odbioru. Na wielki plus zasługują wspaniała muzyka Danny’ego Elfmana oraz zdjęcia Linusa Sandgrena. Film broni się jednak przede wszystkim podjęciem kontrowersyjnej i bardzo aktualnej tematyki. W końcu temat wydobywania gazu łupkowego nigdy nie był bardziej na czasie, niż właśnie teraz (także w Polsce). A wystosowane przez wielkie koncerny oficjalne pisma w sprawie filmu jasno ukazują, że Promised land pobudził do dyskusji i wywołał niemałą lawinę. Dosyć ważne jest też to, że film najzwyczajniej w świecie zmusza do refleksji nad tym, co tak naprawdę jest wokół nas prawdziwe, a co sztucznie stworzone tylko po to, aby nas uciszyć lub zaspokoić. Kto wie, może właśnie podobnie jest z samym filmem, który podjął tę tematykę i został wyprodukowany z powodów znanych tylko samym twórcom? Tego niestety raczej się nie dowiemy. 

Film warty obejrzenia. Polecam.

2 komentarze:

  1. Fajnie, że dzielisz z się innymi swoją pasją. W tekstach widać, że robisz to co lubisz i to sprawia Ci frajdę. Może czas na karierę z tej dziedzinie? :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za miłe słowa :) rzeczywiście lubię pisać o tym, co mi bliskie i wierzę, że kiedyś w przyszłości uda mi się połączyć kilka moich pasji i coś z tym zrobić.

      Usuń