Kiedy podczas wczorajszego
zimowego spaceru ośmieliłem się skrytykować jedną z głupawych komedii romantycznych,
koleżanka ze śmiechem zauważyła, że chyba obejrzałem w swym życiu już za dużo
filmów i jestem spaczony, bo bardzo ciężko mnie zadowolić. Przyznaję, dało mi
to trochę do myślenia. Po powrocie do domu przejrzałem swój ranking obejrzanych
filmów i ze zdumieniem odkryłem, że wielu filmom ocenionym dawniej na 9/10
przyznałbym teraz niższą ocenę. To bardzo ciekawe i począłem zastanawiać się,
co składa się na taki stan rzeczy. Z pewnością jest coś w powiedzeniu, że „apetyt
rośnie w miarę jedzenia” i dlatego też po obejrzeniu dużej ilości filmów
naturalne jest, że pragnie się czegoś nowego. Bez wątpienia duże znaczenie ma
też dojrzewanie człowieka – nie oszukujmy się, wraz z dorastaniem zmieniają się
nasze priorytety, gusta i to, na co zwracamy uwagę. Być może właśnie dlatego
każdy z kolejnych oglądanych przeze mnie filmów nominowanych do tegorocznych
Oscarów rozczarowuje mnie coraz bardziej? Miałem ogromną nadzieję, że Birdman przełamie złą passę, ale
niestety, pomyliłem się. I chociaż jestem przekonany, że jeszcze 2 lata temu
potrafiłbym zachwycać się najnowszym filmem Inarritu, tak teraz, najzwyczajniej
w świecie, mam ochotę wznieść ręce ku górze i zapytać, czy w tym roku naprawdę
nie było lepszych filmów?!
Film przedstawia tragikomiczne
perypetie aktora (Michael Keaton), który niegdyś zyskał sławę jako bohater
serii hollywoodzkich filmów o komiksowym superbohaterze, a teraz próbuje
wystawić na Broadwayu sztukę we własnej adaptacji i reżyserii, z sobą samym w
roli głównej. Jeśli chce doprowadzić do premiery, musi stawić czoło licznym
przeciwnościom losu i własnemu ego, odzyskać zaufanie bliskich, odbudować zrujnowaną
karierę i odnaleźć siebie (źródło: Filmweb.pl).
Wiecie, mam bardzo duży problem z
filmami Inarritu. To bez wątpienia jeden z najbardziej utalentowanych
współczesnych reżyserów i każdy z jego filmów jest na pewno warty uwagi. Nic
nie poradzę jednak na to, że jedne trafiają do mnie bardziej niż drugie. I tak
na przykład uwielbiam Babel i z
niecierpliwością czekam na premierę The
Revenant, ale nie potrafię rozpływać się nad Biutiful czy 21 gramów.
Jest to pewna osobliwość, gdyż zazwyczaj jest tak, że albo podobają mi się
niemal wszystkie filmy danego reżysera, albo też żaden. Birdman znajduje się zupełnie
po środku, tzn. jestem pełen podziwu dla wszystkich technicznych aspektów (pod
względem realizacyjnym jest to naprawdę cacuszko), ale fabuła nie powaliła mnie
na kolana, a wręcz przeciwnie, zażenowała i nawet zmęczyła. To nie jest łatwy
film, dla wielu widzów okaże się niezrozumiały, gdyż wymaga dużo skupienia i
znajomości podstawowych mechanizmów działania współczesnej popkultury. I choć
prawda miesza się tu z fałszem, a rzeczywistość z urojeniami i fantazją,
zamiast mindfuck movie (czyli tego, co uwielbiam najbardziej!) otrzymujemy
czarną tragikomedię.
Birdman ma kilka wspólnych elementów z Mapami Gwiazd Cronenberga. To kolejna satyra na gwiazdorstwo, na „celebryckość”,
na całą współczesną popkulturę, wliczając w nią wszystkie media, film, a nawet
teatr. Inarritu ukazuje próżność, bezwartościowość i emocjonalną pustkę
aktorskich elit. Jak mówi bohater grany przez Edwarda Nortona, on jest sobą
jedynie na scenie, w życiu prywatnym wciąż gra. To prawdziwy paradoks i
jednocześnie znak naszych czasów. Czasów, w których najwięcej zarabiają filmy o
superbohaterach, w których jedna niepochlebna recenzja zawistnej krytyczki może
odebrać renomę całemu wydarzeniu i wreszcie czasów, w których popularność mierzona
jest liczbą lajków na Facebooku i ćwierknięć na Twitterze. Do tych czasów
zupełnie nie pasuje Riggan Thomson, zapomniana gwiazda, która teraz chce wreszcie
zrobić w swym życiu coś ważnego. Inarritu celowo obsadził w tej roli Michaela
Keatona, aktora, który swą największą sławę zdobył dzięki roli Batmana i który
od tamtego czasu został zupełnie zapomniany.
Keaton zagrał bardzo odważną rolę
i trzeba przyznać, że facet ma nie tylko jaja, ale też dużo dystansu do siebie.
W Birdmanie gra naprawdę poprawnie,
ale nie jest to niestety rola na miarę Oscara. Znacznie bardziej podoba mi się
drugoplanowy Edward Norton, który moim zdaniem ma o wiele więcej charyzmy i
znacznie bardziej skupia uwagę widza. Na plus należy zaliczyć też ciekawe i
oryginalne role Zacha Galifianakisa, Emmy Stone i Naomi Watts. To, co w Birdmanie zwraca największą uwagę to
montaż. Na ekranie nie widać żadnych cięć, oglądając film ma się wrażenie,
jakby został on nakręcony przy pomocy jednego ujęcia. Cała praca kamery,
logistyka, pojawianie się postaci, zmiana miejsc wydarzeń – wszystko to robi
naprawdę ogromne wrażenie i zasługuje na docenienie. Na plus zaliczyłbym
jeszcze zdjęcia, natomiast na minus koszmarną ścieżkę dźwiękową.
Oceniam Birdmana na 7/10, a zatem uznaję film za dobry. Nie zmienia to jednak
faktu, że w żadnym wypadku nie przyznałbym temu filmowi aż 9 nominacji do
Oscara. A w kategorii aktorskiej o wiele bardziej będę kibicował Eddiemu
Redmayne’owi – recenzja Teorii
Wszystkiego już wkrótce!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz