niedziela, 1 lutego 2015

Z igły widły... – Birdman, reż. Alejandro Gonzalez Inarritu, 2014



Kiedy podczas wczorajszego zimowego spaceru ośmieliłem się skrytykować jedną z głupawych komedii romantycznych, koleżanka ze śmiechem zauważyła, że chyba obejrzałem w swym życiu już za dużo filmów i jestem spaczony, bo bardzo ciężko mnie zadowolić. Przyznaję, dało mi to trochę do myślenia. Po powrocie do domu przejrzałem swój ranking obejrzanych filmów i ze zdumieniem odkryłem, że wielu filmom ocenionym dawniej na 9/10 przyznałbym teraz niższą ocenę. To bardzo ciekawe i począłem zastanawiać się, co składa się na taki stan rzeczy. Z pewnością jest coś w powiedzeniu, że „apetyt rośnie w miarę jedzenia” i dlatego też po obejrzeniu dużej ilości filmów naturalne jest, że pragnie się czegoś nowego. Bez wątpienia duże znaczenie ma też dojrzewanie człowieka – nie oszukujmy się, wraz z dorastaniem zmieniają się nasze priorytety, gusta i to, na co zwracamy uwagę. Być może właśnie dlatego każdy z kolejnych oglądanych przeze mnie filmów nominowanych do tegorocznych Oscarów rozczarowuje mnie coraz bardziej? Miałem ogromną nadzieję, że Birdman przełamie złą passę, ale niestety, pomyliłem się. I chociaż jestem przekonany, że jeszcze 2 lata temu potrafiłbym zachwycać się najnowszym filmem Inarritu, tak teraz, najzwyczajniej w świecie, mam ochotę wznieść ręce ku górze i zapytać, czy w tym roku naprawdę nie było lepszych filmów?!


Film przedstawia tragikomiczne perypetie aktora (Michael Keaton), który niegdyś zyskał sławę jako bohater serii hollywoodzkich filmów o komiksowym superbohaterze, a teraz próbuje wystawić na Broadwayu sztukę we własnej adaptacji i reżyserii, z sobą samym w roli głównej. Jeśli chce doprowadzić do premiery, musi stawić czoło licznym przeciwnościom losu i własnemu ego, odzyskać zaufanie bliskich, odbudować zrujnowaną karierę i odnaleźć siebie (źródło: Filmweb.pl).

Wiecie, mam bardzo duży problem z filmami Inarritu. To bez wątpienia jeden z najbardziej utalentowanych współczesnych reżyserów i każdy z jego filmów jest na pewno warty uwagi. Nic nie poradzę jednak na to, że jedne trafiają do mnie bardziej niż drugie. I tak na przykład uwielbiam Babel i z niecierpliwością czekam na premierę The Revenant, ale nie potrafię rozpływać się nad Biutiful czy 21 gramów. Jest to pewna osobliwość, gdyż zazwyczaj jest tak, że albo podobają mi się niemal wszystkie filmy danego reżysera, albo też żaden. Birdman znajduje się zupełnie po środku, tzn. jestem pełen podziwu dla wszystkich technicznych aspektów (pod względem realizacyjnym jest to naprawdę cacuszko), ale fabuła nie powaliła mnie na kolana, a wręcz przeciwnie, zażenowała i nawet zmęczyła. To nie jest łatwy film, dla wielu widzów okaże się niezrozumiały, gdyż wymaga dużo skupienia i znajomości podstawowych mechanizmów działania współczesnej popkultury. I choć prawda miesza się tu z fałszem, a rzeczywistość z urojeniami i fantazją, zamiast mindfuck movie (czyli tego, co uwielbiam najbardziej!) otrzymujemy czarną tragikomedię. 

Birdman ma kilka wspólnych elementów z Mapami Gwiazd Cronenberga. To kolejna satyra na gwiazdorstwo, na „celebryckość”, na całą współczesną popkulturę, wliczając w nią wszystkie media, film, a nawet teatr. Inarritu ukazuje próżność, bezwartościowość i emocjonalną pustkę aktorskich elit. Jak mówi bohater grany przez Edwarda Nortona, on jest sobą jedynie na scenie, w życiu prywatnym wciąż gra. To prawdziwy paradoks i jednocześnie znak naszych czasów. Czasów, w których najwięcej zarabiają filmy o superbohaterach, w których jedna niepochlebna recenzja zawistnej krytyczki może odebrać renomę całemu wydarzeniu i wreszcie czasów, w których popularność mierzona jest liczbą lajków na Facebooku i ćwierknięć na Twitterze. Do tych czasów zupełnie nie pasuje Riggan Thomson, zapomniana gwiazda, która teraz chce wreszcie zrobić w swym życiu coś ważnego. Inarritu celowo obsadził w tej roli Michaela Keatona, aktora, który swą największą sławę zdobył dzięki roli Batmana i który od tamtego czasu został zupełnie zapomniany.

Keaton zagrał bardzo odważną rolę i trzeba przyznać, że facet ma nie tylko jaja, ale też dużo dystansu do siebie. W Birdmanie gra naprawdę poprawnie, ale nie jest to niestety rola na miarę Oscara. Znacznie bardziej podoba mi się drugoplanowy Edward Norton, który moim zdaniem ma o wiele więcej charyzmy i znacznie bardziej skupia uwagę widza. Na plus należy zaliczyć też ciekawe i oryginalne role Zacha Galifianakisa, Emmy Stone i Naomi Watts. To, co w Birdmanie zwraca największą uwagę to montaż. Na ekranie nie widać żadnych cięć, oglądając film ma się wrażenie, jakby został on nakręcony przy pomocy jednego ujęcia. Cała praca kamery, logistyka, pojawianie się postaci, zmiana miejsc wydarzeń – wszystko to robi naprawdę ogromne wrażenie i zasługuje na docenienie. Na plus zaliczyłbym jeszcze zdjęcia, natomiast na minus koszmarną ścieżkę dźwiękową.

Oceniam Birdmana na 7/10, a zatem uznaję film za dobry. Nie zmienia to jednak faktu, że w żadnym wypadku nie przyznałbym temu filmowi aż 9 nominacji do Oscara. A w kategorii aktorskiej o wiele bardziej będę kibicował Eddiemu Redmayne’owi – recenzja Teorii Wszystkiego już wkrótce!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz