Są takie filmy, które na jednych
oddziałują bardziej niż na innych. Często słychać to po wyjściu z kina, kiedy
rozemocjonowane tłumy ludzi dzielą się swymi wrażeniami po seansie.
Statystycznie rzecz biorąc, w grupie 10 osób na pewno znajdzie się jedna, która
z chęcią wyszłaby z filmu już po pierwszych kilku minutach. Wśród tych 10
osób z pewnością jest też ktoś, kto czuje ból serca i smutek z powodu
przewijających się po ekranie napisów. Ja czułem się tak właśnie po seansie
najnowszego filmu Richarda Linklatera. Nie wiedzieć czemu, ten zwykły niezwykły obraz wprowadził mnie w stan jakiejś niezidentyfikowanej nostalgiczności,
sentymentalności, poruszenia. I mimo, że film trwał prawie trzy godziny
(2:45!), ja z wielką przyjemnością pozostałbym w kinie na drugie tyle.
Oglądając kolejne sceny sam wspominałem swoje momenty z dzieciństwa,
dorastania, wreszcie stanięcia u progu dorosłości. I, wierzcie mi na słowo,
chyba jeszcze nigdy nie identyfikowałem się tak bardzo z żadnym filmowym
bohaterem jak z Masonem. Panie Linklater, znowu udało się mnie Panu kupić. I od
dnia seansu wciąż kibicuję Panu w drodze do Oscara. A meta jest już naprawdę
blisko…
Boyhood to film realizowany ponad dekadę, w latach 2002-2013. Co
roku ekipa filmowa zbierała się i kręciła kolejną część filmu. To przełomowe
wydarzenie filmowe opowiadające o 12 latach z życia pewnej rodziny. W centrum
wydarzeń znajduje się Mason (Ellar Coltrane), który wspólnie z siostrą Samanthą
(Lorelei Linklater) zostaje zabrany w emocjonalną, transcendentną podróż przez
lata dzieciństwa aż do dorosłości (źródło: Filmweb.pl).
Po zachwycającej Trylogii
Miłosnej (Przed wschodem słońca, Przed
zachodem słońca, Przed północą), w której reżyser przedstawiał widzom
kolejne etapy rozwoju relacji między Jessem a Celine, od momentu poznania się
aż do założenia rodziny, wydawać się mogło, iż zdołał on osiągnąć szczyt i
szybko nie uda mu się równie mocno zachwycić widzów. Uwaga, uwaga, on naprawdę
to zrobił. Od czasu obejrzenia recenzowanego dziś filmu, Linklater nie jest dla
mnie „reżyserem Trylogii Miłosnej”,
ale „reżyserem Boyhooda”. Jedno jest
pewne, nikt tak jak on nie potrafi ukazywać dojrzewania swych bohaterów. Bo
choć zmieniają się oni, zarówno pod względem fizycznym jak i psychicznym, to nadal są te same postaci. Podobnie jest w przypadku Masona,
głównego bohatera filmu Boyhood. Z
każdym kolejnym rokiem zmieniają się jego fryzury, liczba pryszczy na czole i
ubrania, które nosi. Oczywiście zmieniają się też jego pasje, myśli, spojrzenie
na świat, ale Mason od momentu poznania (5 lat) aż do osiągnięcia dorosłości
(18 lat) pozostaje sobą.
Ktoś może rzec, że film poraża
swą nudą. Owszem, nie zobaczycie tu scen akcji, nie będzie strzelanin, pościgów
czy wymyślnych intryg. O czym więc jest ten film? O życiu, po prostu. I podczas
gdy dla jednych Boyhood okaże się
wydłużonym odcinkiem Klanu, dla
drugich, w tym dla mnie, obraz ten pozostanie jednym z najpiękniejszych
eksperymentów filmowych. Film jest tak szalenie realny i wiarygodny, że to aż
wydaje się niemożliwe. Linklater w absolutnie wyjątkowy sposób ukazuje, jak
dojrzewają jego bohaterowie. Przejawia się to w rozmowach, w tym przypadku
prowadzonych głównie między ojcem (świetny jak zawsze Ethan Hawke) a synem:
zupełnie nie wiadomo, kiedy przestają oni rozmawiać o elfach i magii, a
przechodzą do tematu dziewczyn. Tak jest właśnie w naszym codziennym życiu:
wciąż zmieniają się nasze priorytety, hobby, z dnia na dzień okazuje się, że
to, co było dla nas ważne wczoraj, dzisiaj jest błahostką.
Jestem pełen zachwytu dla
scenariusza napisanego przez Linklatera. Jego dialogi są jak zawsze ciekawe,
inteligentne, elokwentne. Na początku może wydawać się, że bohaterowie
rozmawiają o niczym, z tego „nic” zawsze coś jednak wynika, a poza tym, po
prostu, świetnie się tego słucha. Reżyser w świetny sposób zdołał też ukazać,
jak zmienia się świat wokół jego bohaterów. Uważni widzowie, w tym przede
wszystkim osoby reprezentujące moje pokolenie, bez wątpienia zwrócą uwagę na
to, jakie książki czyta i jakiej muzyki słucha Mason. Linklater idzie z duchem
czasu, pokazuje, że świat jego filmu nie stoi w miejscu i w tle zgrabnie
przemyca informacje na temat wojny w Iraku czy Obamy jako pierwszego
czarnoskórego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Boyhood fenomenalnie ukazuje, jak zmieniają się trendy, mody,
zainteresowania. A wszyscy bohaterowie filmu zasługują na Oscary za swą
realność, brak jakiegokolwiek fałszu czy przekłamania.
Dlaczego Bohyhood tak bardzo mnie poruszył? Nie wiem. Wiem natomiast, że
jeszcze całkiem nie tak dawno byłem jak Mason, który w ostatniej ze scen
spogląda przed siebie i zastanawia się, co przyniesie mu życie i upragniona
dorosłość. I podobnie jak Mason wciąż jestem tego życia złakniony. Dla mnie to
fenomenalne kino, mocne 9/10.
Pilnowałeś się widać, by nie pisać zbyt osobiście.;-)
OdpowiedzUsuńA scenariusz to nie tylko dialogi.
Kiedy film Cię porusza, bardzo ciężko nie pisać osobiście. A ponieważ mój blog jest niezależny, mogę sobie na to pozwolić :)
UsuńOczywiście, że scenariusz to nie tylko dialogi, ale te są tutaj wyjątkowe i dlatego o nich wspomniałem.