czwartek, 6 listopada 2014

Trzy filmy o niczym: Casanova po przejściach (Fading Gigolo), Nauka spadania (A Long Way Down), Nie ma tego złego (The Right Kind of Wrong)



Wybaczcie, że od tygodnia nie napisałem dla Was żadnej recenzji, ale pierwsze dni listopada przyniosły w moim życiu prawdziwą rewolucję. Przeprowadzka i wszystkie związane z nią sprawy okazały się na tyle absorbujące, że na kilka dni zupełnie wypadłem z obiegu. Na całe szczęście większość formalności już za mną – udało mi się z wszystkim uporać przed weekendem, dzięki czemu w piątek lub sobotę będę mógł w spokoju ducha udać się na najbardziej oczekiwany przeze mnie film tego roku, Interstellar Christophera Nolana. Uwielbiam tego reżysera, gdyż w każdym ze swych filmów opowiada on widzom wyjątkowo ciekawe historie. Dziś, dla odmiany, chcę dla Was zrecenzować filmy, które tak naprawdę są… o niczym. Nienawidzę, kiedy po obejrzeniu filmu w mojej głowie pojawia się poczucie straconego czasu. I właśnie dlatego, chcąc Was przed tym ustrzec, przedstawiam mini-recenzje trzech filmów, które kompletnie nic nie wniosą do Waszego życia.


Casanova po przejściach (Fading Gigolo), reż. John Turturro, 2013
Murray Schwartz (Woody Allen), właściciel antykwariatu, popada w problemy finansowe. Postanawia namówić nieśmiałego przyjaciela, pracującego w kwiaciarni Fioravante (John Turturro), na spotkanie ze swoją dermatolog (Sharon Stone). Nie chodzi jednak o zwyczajną wizytę u lekarza, tylko o spełnienie seksualnych fantazji znudzonej życiem pani doktor. Oczywiście za pieniądze. Fioravante, choć z oporami, zgadza się na propozycję. W końcu czego nie robi się dla przyjaciół w potrzebie? Tak zaczyna się dochodowy biznes dwójki panów, który z dnia na dzień przynosi większe zyski, gdyż sława kochanka do wynajęcia zatacza coraz szersze kręgi. Jednak pewnego dnia, za sprawą Murraya, Fioravante pozna kolejną potencjalną klientkę - Avigal (Vanessa Paradis). To spotkanie odmieni na zawsze życie obojga (źrodło: Filmweb.pl).

Nienawidzę oszukiwania widzów. A w przypadku Casanovy po przejściach wystarczy tylko spojrzeć na plakat i już widać, czarno na białym, że jego twórca postanowił spróbować przyciągnąć widzów do kina kosztem jednego popularnego nazwiska. Plakatowe hasło „Woody Allen najzabawniejszy od lat” sugeruje tylko jedno – do kin wszedł nowy film Allena. Bzdura, kłamstwo, nieporozumienie. Owszem, Allen pojawia się w filmie (i to w roli pierwszoplanowej), ale nie jest ani jego reżyserem, ani też „najzabawniejszym” aktorem. Sam John Turturro zupełnie nie pasuje do roli tytułowego żigolaka, a jego rolę ciężko odebrać też w kontekście satyrycznym. Cała ta historia jest wyjątkowo miałka, nudna i brakuje w niej życia (pomimo uwodzącego duetu Sharon Stone i Sofii Vergary). Najciekawsze są tutaj właśnie role drugoplanowe, z pejsatym Lievem Schreiberem w roli ortodoksyjnego Żyda na czele. Poza Schreiberem i Vergarą nie ma w tym filmie nic wartego uwagi. Nie polecam, 4/10.



Nauka spadania (A long way down), reż. Pascal Chaumeil, 2014
Sylwester na szczycie londyńskiego wieżowca. Martin (Pierce Brosnan) stoi na krawędzi. Kiedyś był sławnym prezenterem TV, dzisiaj chce skoczyć z dachu – nie on jeden. Samotna matka Maureen (Toni Collette), pyskata nastolatka Jess (Imogen Poots) i były muzyk, a teraz dostawca pizzy JJ (Aaron Paul), mają na ten wieczór taki sam plan. Choć są sobie zupełnie obcy, zawierają pakt. Postanawiają dotrwać do walentynek (źródło: opis dystrybutora).





Nauka spadania to najbardziej nieprawdopodobna historia ever. Grupa czworga zupełnie nieznanych sobie ludzi spotyka się na dachu wieżowca, z którego mieli skoczyć. Wywiązuje się rozmowa, po której każde z nich postanawia dać sobie szansę. I tym oto sposobem każda z postaci zaczyna przejmować się pozostałymi i powoli zapomina o własnych problemach. Sorry, ale nie kupuję tego. Ok, film to fikcja (w dodatku komediodramat), ale ja jakoś nie potrafię śmiać się z pomysłu samobójstwa, podobnie zresztą jak nie przekonuje mnie nagła wzajemna troska zupełnie obcych sobie ludzi. Dawno nie słyszałem równie sztucznych dialogów, w dodatku miałem wrażenie, że ktoś na siłę chce tu podnieść poziom dramatyczności. Skoro paradoks goni tu paradoks, problem musi też dotknąć obsady. Nie mam pojęcia, na jakiej zasadzie obsadzano tutaj kolejne role (każdy jest przecież z innej bajki), ale zdecydowanie najlepiej poradził sobie znany widzom głównie z Breaking Bad Aaron Paul. Pewne oznaki talentu przejawia też Imogen Poots (która spotkała się z Paulem już wcześniej na planie Need for Speed) i przyznam, że jestem ciekawy jej kolejnych aktorskich wcieleń (oby trafiły jej się lepsze role niż te w Nauce spadania i Need for Speed). Znów nie polecam, 4/10.



Nie ma tego złego (The Right Kind of Wrong), reż. Jeremiah S. Chechik, 2013
Leo (Ryan Kwanten) marzy, aby zostać pisarzem, jednak kolejne próby kończą się niepowodzeniami. W dodatku złośliwy los sprawia, że to jego była żona otrzymuje lukratywną propozycję wydania książki opartej na blogu o znaczącym tytule "Czemu jesteś do bani". Z kart świeżo wydrukowanego dzieła wszyscy znajomi i nieznajomi dowiadują się o pikantnych szczegółach nieudanego związku Leo. Załamany mężczyzna nie oczekuje od życia już niczego dobrego. Wtedy poznaje Colette (Sara Canning) - kobietę swoich marzeń. Niestety, problem w tym, że wybranka jego serca właśnie wychodzi za mąż... za innego (źródło: Filmweb.pl).



Zdecydowałem się na ten seans przede wszystkim ze względu na rolę Ryana Kwantena, który był przecież świetny w roli Jasona w serialu Czysta krew. Intrygowała mnie też pierwszoplanowa rola Sary Canning, którą dotychczas znałem jedynie jako ciocię Jennę z Pamiętników wampirów. Ojej, któż tak niefortunnie ich połączył… Piszę to z wielką przykrością, ale Canning&Kwanten to jeden z najgorzej dobranych duetów w historii komedii romantycznych. Nie ma pomiędzy nimi żadnej chemii, przez co widz nie ma tak naprawdę komu i czemu kibicować. Postaci Leo i Collette zostały bardzo źle rozpisane, każde z nich wydaje się być z innej planety, zachowują się irracjonalnie. Kwanten zupełnie nie pasuje do roli mięczaka, który biega z wywieszonym jęzorem za nadętą panną. Poza tym, jak na złość, naprawdę nie ma tu się z czego śmiać. Cały film okazuje się być piekielnie nudny i po wyjściu z kina natychmiast się o nim zapomina. Smuteczek na całego, 3/10.



To nie przeprowadzka wzbudziła we mnie tyle negatywnych emocji. Te trzy filmy naprawdę są bardzo słabe, nie traćcie na nie czasu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz