Wybaczcie, że od tygodnia nie
napisałem dla Was żadnej recenzji, ale pierwsze dni listopada przyniosły w moim
życiu prawdziwą rewolucję. Przeprowadzka i wszystkie związane z nią sprawy
okazały się na tyle absorbujące, że na kilka dni zupełnie wypadłem z obiegu. Na
całe szczęście większość formalności już za mną – udało mi się z wszystkim
uporać przed weekendem, dzięki czemu w piątek lub sobotę będę mógł w spokoju
ducha udać się na najbardziej oczekiwany przeze mnie film tego roku, Interstellar Christophera Nolana.
Uwielbiam tego reżysera, gdyż w każdym ze swych filmów opowiada on widzom
wyjątkowo ciekawe historie. Dziś, dla odmiany, chcę dla Was zrecenzować filmy,
które tak naprawdę są… o niczym. Nienawidzę, kiedy po obejrzeniu filmu w mojej
głowie pojawia się poczucie straconego czasu. I właśnie dlatego, chcąc Was
przed tym ustrzec, przedstawiam mini-recenzje trzech filmów, które
kompletnie nic nie wniosą do Waszego życia.
Casanova po przejściach (Fading
Gigolo), reż. John Turturro, 2013
Murray Schwartz (Woody Allen),
właściciel antykwariatu, popada w problemy finansowe. Postanawia namówić
nieśmiałego przyjaciela, pracującego w kwiaciarni Fioravante (John Turturro),
na spotkanie ze swoją dermatolog (Sharon Stone). Nie chodzi jednak o zwyczajną
wizytę u lekarza, tylko o spełnienie seksualnych fantazji znudzonej życiem pani
doktor. Oczywiście za pieniądze. Fioravante, choć z oporami, zgadza się na
propozycję. W końcu czego nie robi się dla przyjaciół w potrzebie?
Tak zaczyna się dochodowy biznes dwójki panów, który z dnia na dzień przynosi
większe zyski, gdyż sława kochanka do wynajęcia zatacza coraz szersze kręgi.
Jednak pewnego dnia, za sprawą Murraya, Fioravante pozna kolejną potencjalną
klientkę - Avigal (Vanessa Paradis). To spotkanie odmieni na zawsze życie obojga
(źrodło: Filmweb.pl).
Nienawidzę oszukiwania widzów. A
w przypadku Casanovy po przejściach
wystarczy tylko spojrzeć na plakat i już widać, czarno na białym, że jego
twórca postanowił spróbować przyciągnąć widzów do kina kosztem jednego popularnego
nazwiska. Plakatowe hasło „Woody Allen najzabawniejszy od lat” sugeruje tylko
jedno – do kin wszedł nowy film Allena. Bzdura, kłamstwo, nieporozumienie.
Owszem, Allen pojawia się w filmie (i to w roli pierwszoplanowej), ale nie jest
ani jego reżyserem, ani też „najzabawniejszym” aktorem. Sam John Turturro
zupełnie nie pasuje do roli tytułowego żigolaka, a jego rolę ciężko odebrać też
w kontekście satyrycznym. Cała ta historia jest wyjątkowo miałka, nudna i
brakuje w niej życia (pomimo uwodzącego duetu Sharon Stone i Sofii Vergary). Najciekawsze są tutaj właśnie role
drugoplanowe, z pejsatym Lievem Schreiberem w roli ortodoksyjnego Żyda na
czele. Poza Schreiberem i Vergarą nie ma w tym filmie nic wartego uwagi. Nie
polecam, 4/10.
Nauka spadania (A long way down), reż. Pascal
Chaumeil, 2014
Sylwester na szczycie
londyńskiego wieżowca. Martin (Pierce Brosnan) stoi na krawędzi. Kiedyś był
sławnym prezenterem TV, dzisiaj chce skoczyć z dachu – nie on jeden. Samotna
matka Maureen (Toni Collette), pyskata nastolatka Jess (Imogen Poots) i były
muzyk, a teraz dostawca pizzy JJ (Aaron Paul), mają na ten wieczór taki sam
plan. Choć są sobie zupełnie obcy, zawierają pakt. Postanawiają dotrwać do
walentynek (źródło: opis dystrybutora).
Nauka spadania to najbardziej nieprawdopodobna historia ever. Grupa
czworga zupełnie nieznanych sobie ludzi spotyka się na dachu wieżowca, z którego
mieli skoczyć. Wywiązuje się rozmowa, po której każde z nich postanawia dać
sobie szansę. I tym oto sposobem każda z postaci zaczyna przejmować się
pozostałymi i powoli zapomina o własnych problemach. Sorry, ale nie
kupuję tego. Ok, film to fikcja (w dodatku komediodramat), ale ja jakoś nie
potrafię śmiać się z pomysłu samobójstwa, podobnie zresztą jak nie przekonuje
mnie nagła wzajemna troska zupełnie obcych sobie ludzi. Dawno nie słyszałem
równie sztucznych dialogów, w dodatku miałem wrażenie, że ktoś na siłę chce tu
podnieść poziom dramatyczności. Skoro paradoks goni tu paradoks, problem musi
też dotknąć obsady. Nie mam pojęcia, na jakiej zasadzie obsadzano tutaj kolejne
role (każdy jest przecież z innej bajki), ale zdecydowanie najlepiej poradził
sobie znany widzom głównie z Breaking Bad
Aaron Paul. Pewne oznaki talentu przejawia też Imogen Poots (która spotkała się
z Paulem już wcześniej na planie Need for
Speed) i przyznam, że jestem ciekawy jej kolejnych aktorskich wcieleń (oby trafiły jej się
lepsze role niż te w Nauce spadania i Need for Speed). Znów nie polecam,
4/10.
Nie ma tego złego (The Right Kind
of Wrong), reż. Jeremiah S. Chechik, 2013
Leo (Ryan Kwanten) marzy, aby
zostać pisarzem, jednak kolejne próby kończą się niepowodzeniami. W dodatku
złośliwy los sprawia, że to jego była żona otrzymuje lukratywną propozycję
wydania książki opartej na blogu o znaczącym tytule "Czemu jesteś do
bani". Z kart świeżo wydrukowanego dzieła wszyscy znajomi i nieznajomi
dowiadują się o pikantnych szczegółach nieudanego związku Leo. Załamany
mężczyzna nie oczekuje od życia już niczego dobrego. Wtedy poznaje Colette
(Sara Canning) - kobietę swoich marzeń. Niestety, problem w tym, że wybranka
jego serca właśnie wychodzi za mąż... za innego (źródło: Filmweb.pl).
Zdecydowałem się na ten seans przede wszystkim ze względu na rolę Ryana Kwantena, który był przecież świetny w roli Jasona w serialu Czysta krew. Intrygowała mnie też pierwszoplanowa rola Sary Canning, którą dotychczas znałem jedynie jako ciocię Jennę z Pamiętników wampirów. Ojej, któż tak niefortunnie ich połączył… Piszę to z wielką przykrością, ale Canning&Kwanten to jeden z najgorzej dobranych duetów w historii komedii romantycznych. Nie ma pomiędzy nimi żadnej chemii, przez co widz nie ma tak naprawdę komu i czemu kibicować. Postaci Leo i Collette zostały bardzo źle rozpisane, każde z nich wydaje się być z innej planety, zachowują się irracjonalnie. Kwanten zupełnie nie pasuje do roli mięczaka, który biega z wywieszonym jęzorem za nadętą panną. Poza tym, jak na złość, naprawdę nie ma tu się z czego śmiać. Cały film okazuje się być piekielnie nudny i po wyjściu z kina natychmiast się o nim zapomina. Smuteczek na całego, 3/10.
To nie przeprowadzka wzbudziła we
mnie tyle negatywnych emocji. Te trzy filmy naprawdę są bardzo słabe, nie
traćcie na nie czasu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz