Nie będę ściemniał, z filmów
Andersona widziałem jedynie Moonrise
Kingdom. Kochankowie z księżyca. I w przeciwieństwie do większości z Was,
nie zachłysnąłem się nim. Owszem, film był całkiem poprawny i nieźle zagrany,
ale też nieco nużący i zupełnie niezachwycający pod względem fabularnym.
Właśnie ze względu na małe rozczarowanie nie biegłem do kina jak szalony
na Grand Budapest Hotel. Co prawda
imponująca obsada filmu i Wasze wyjątkowo pochlebne recenzje bardzo pozytywnie mnie nastroiły, ale mimo wszystko postanowiłem poczekać na wydanie DVD. Dziś, kiedy
jestem już po seansie, mogę śmiało napisać, że niepotrzebnie tak długo
zwlekałem. Film jest fantastyczny i tym razem Anderson kupił mnie niemal w
całości. I wiecie co Wam powiem? Coś mi się wydaje, że przy drugim seansie Moonrise Kingdom też nabierze dla mnie zupełnie
nowego znaczenia i z pewnością podniosę swą ocenę. Bo u Andersona wcale nie
chodzi o fabułę…
Film przedstawia przygody
ekscentrycznego portiera Pana Gustave’a (Ralph Fiennes) ze słynnego
europejskiego hotelu w burzliwym okresie międzywojennym. Zostaje on uwikłany w
aferę wokół kradzieży bezcennego renesansowego obrazu i walkę o przejęcie
ogromnej fortuny rodzinnej. Nieoczekiwanie jego największym sprzymierzeńcem
okaże się rozpoczynający właśnie karierę boya hotelowego Zero Moustafa (Tony
Revolori) (źródło: Filmweb.pl).
Ach, och, cóż to był za seans!
Prawdziwa uczta dla wszystkich zmysłów! Przyznaję, jestem wyjątkowo wrażliwy na
filmową poetykę wyrazu i właśnie dlatego Grand
Budapest Hotel zrobił na mnie tak ogromne wrażenie. Stylistyka Wesa
Andersona jest absolutnie wyjątkowa, szalenie oryginalna i nie do podrobienia.
Zakochałem się na całego w tych pastelowych zdjęciach i kadrach wyostrzających
najmniejsze detale. U Wesa Andersona ogromne znaczenie ma to, co u innych
reżyserów znajduje się na drugim, a być może nawet i na trzecim planie. Chodzi
o spojrzenie, ton głosu lub pojedyncze elementy ubioru czy charakteryzacji. W
dodatku wszystko to jest okraszone bardzo specyficznym poczuciem humoru, a
świetna ścieżka dźwiękowa tylko potęguje tę wszechobecną groteskę.
Na ogół pierwsze akapity swych
recenzji poświęcam na omówienie fabuły filmu. Dziś zrobiłem wyjątek - po Grand
Budapest Hotel nie należy bowiem sięgać tylko i wyłącznie ze względu na samą
historię Pana Gustave’a. Owszem, przedstawiona historia jest o niebo lepsza od
tej z Moonrise Kingdom, ale wciąż
można jej wiele zarzucić. Uwierzcie mi, nie ma to jednak najmniejszego
znaczenia. Film jest tak słodko niebanalny, że chce się go oglądać i oglądać, a
buzia wręcz sama się uśmiecha. Długo zastanawiałem się, który z przymiotników
najlepiej oddaje charakter tego filmu. I choć pisaliście na facebooku różne
określenia, ja niezmiennie twierdzę, iż Grand
Budapest Hotel jest przede wszystkim uroczy. To właśnie uroczość tego
wszystkiego, tego miejsca i tych ludzi sprawia, że można przymknąć oko na
niedociągnięcia fabularne i skupić się niemal wyłącznie na formie.
Po film warto też sięgnąć ze
względu na listę aktorów, którzy zdecydowali się w nim zagrać. A lista ta jest
naprawdę imponująca: Ralph Fiennes, F. Murray Abraham, Adrien Brody (najlepsza
rola w całym filmie!), Willem Dafoe, Edward Norton, Saoirse Ronan, Jude Law,
Tilda Swinton, Matthew Amalric. I to nadal nie wszyscy, bo przecież na drugim
planie są jeszcze Owen Wilson, Harvey Keitel, Jason Schwartzman i inni. Trzeba
być naprawdę wyjątkowym reżyserem, żeby ściągnąć do swego filmu aż tyle gwiazd.
Każdy z aktorów pokazuje swoje nowe, zupełnie nieznane wcześniej wcielenie i
dlatego film ogląda się z tak wielką przyjemnością. Anderson potrafi znakomicie
pokierować swoimi aktorami. A dzięki inteligentnie rozpisanemu scenariuszowi nawet zwykłe
przekleństwo brzmi fenomenalnie! Niby nic, a cieszy, prawda?
Na pewno wrócę jeszcze kilka razy do Grand Budapest
Hotel. I Was też bardzo do tego zachęcam. Ode mnie mocne
8/10.
Brody rzeczywiście najlepszy.
OdpowiedzUsuń