Z różnych powodów Roman Polański
nie zalicza się do grona moich ulubionych reżyserów. Owszem, szanuję go i
jestem pełen podziwu dla jego twórczości (spośród tych bardziej współczesnych
tytułów Pianista i Rzeź zakrawają przecież o mistrzostwo),
ale kiedy do kin trafiają jego nowe filmy, nie czuję potrzeby ich jak
najszybszego obejrzenia. Być może właśnie z tej obojętności wciąż nie widziałem
wielu słynnych filmów tego pana i jakoś nie spieszy mi się do sięgnięcia po
nie. Na Wenus w futrze skusiłem się z
jednego powodu – przekonały mnie Wasze pochlebne opinie i pozytywne recenzje. I
choć nie do końca je podzielam, nie uznaję czasu przeznaczonego na film za
stracony. Jedno jest pewne – najnowszy obraz Polańskiego na pewno nie jest
skierowany do ogółu (jak choćby Autor widmo)
i co poniektórzy mogą w trakcie seansu poczuć się znudzeni, tudzież zażenowani.
Szczegóły poniżej.
Głównym bohaterem filmu jest
Thomas (Mathieu Amalric), reżyser poszukujący do swojej nowej sztuki
odtwórczyni głównej roli. Wyczerpujący casting do nowego spektaklu nie przynosi
rezultatu. Żadna z kandydatek nie nadaje się do roli kobiety, która zawiera
umowę z mężczyzną, by uczynić z niego niewolnika. Zrezygnowany reżyser już
zbiera się do wyjścia, gdy do teatru wpada Wanda (Emmanuelle Seigner). Wydaje
się bezczelna, niewychowana, zdesperowana i nieprzygotowana. Gdy Thomas
niechętnie zgadza się dać jej szansę, aktorka przechodzi oszałamiającą
metamorfozę (źródło: Filmweb.pl).
Polański po raz kolejny bawi się
formą i znów odwołuje się do teatru (poza iście teatralną grą aktorską, akcja
ma miejsce właśnie w … teatrze). Co prawda Wenus
w futrze nie jest równie dobra co Rzeź,
ale wytrawni kinomani powinni ją bliżej poznać. Duża w tym zasługa aktorów:
nieco nierozgarniętego Amalrica i charyzmatycznej Seigner, którzy z perfekcją
oddają się swym postaciom. Ten cały ekranowy flirt, zabawę w kotka i myszkę z
ciągłym odwracaniem ról ogląda się z prawdziwą rozkoszą. Seigner udowadnia, że
w bezpruderyjnym kokietowaniu nie ma sobie równych – młodsze plastikowe
gwiazdki mogą uczyć się od niej tej wyjątkowej sztuki. Polański z wyjątkową
perfekcją kieruje całą akcją – dzięki bardzo dobremu scenariuszowi widz nie
jest w stanie zorientować się, kiedy reżyser i aktorka zamieniają się
miejscami. Przełomowy jest chyba moment, w którym postać Wandy głośno krzyczy
do Thomasa, aby „(…) dał z siebie więcej!”.
Fakt, że w filmie gra jedynie
dwójka aktorów i że akcja ma miejsce w tylko jednej scenerii jest zarówno
zaletą i wadą. W drugiej połowie filmu można odczuć pewne znudzenie, wszystko
staje się zbyt schematyczne, a co więcej, nie wszystkim musi podobać się to, co
dzieje się na scenie. Trzeba przyznać, że Wenus
w futrze jest filmem bardzo perwersyjnym, dziwnym, momentami nawet chorym.
Nie jestem fanem zabaw z pejczem czy poniżania, podobnie jak niezbyt ciekawa
wydaje mi się być relacja typu Pani-niewolnik. Właśnie z tych względów ostatnie
minuty Wenus w futrze okazały się dla
mnie wyjątkowo ciężkie do przełknięcia. Nie sposób jednak nie dostrzec w tym
wszystkim dużej dozy satyry i ironii, dzięki którym da się jakoś przez to
zakończenie przebrnąć. A umiejętność dostrzeżenia odwołań do świata feminizmu
czy prób określenia roli współczesnych kobiet i mężczyzn sprawią, że seans
nabierze zupełnie innego znaczenia.
Oceniam film na 6,5/10, co wcale
nie jest złą oceną. Z czysto subiektywnych względów nie potrafię go jednak Wam
polecić. Nie porwało mnie i tyle, choć, jak podkreślam, nie jest to złe
kino.
moja ocena była podobna. mimo że lubię twórczość Polańskiego (choć mam nadal spore zaległości), to 'Wenus' mnie zmęczyła i znużyła. zbyt wiele wątków, interpretacji, za duszno i klaustrofobicznie, za dużo intelektu, a za mało emocji, które się udzielają. może kiedyś obejrzę ponownie i zmienię zdanie, jednak nie prędko.
OdpowiedzUsuń