Wydawać by się mogło, że po
kultowej trylogii Kac Vegas, komediowy
motyw wieczoru kawalerskiego jest już „ograny”. Na sukcesie filmów o przygodach
imprezującej watahy chcieli zarobić inni – w tym Paul Feig (twórca bardzo
słabego filmu Druhny) oraz Łukasz
Karwowski, który w Kac Wawa chciał za
wszelką cenę pokazać światu, że Polacy również mogą bawić się tak dobrze, żeby na
drugi dzień mieć porządnego kaca (smutne, że większość widzów ma kaca po jego
filmie aż do dzisiejszego dnia…). I oto do naszych kin zawitał Last Vegas – kolejna komedia z motywem wieczoru
kawalerskiego w tle, z gwiazdami Hollywoodu w rolach pierwszoplanowych. Jak
pokazał ostatni film Ridleya Scotta (Adwokat),
sam udział znakomitych aktorów na niewiele się jednak zdaje przy tragicznie
słabym scenariuszu. I właśnie dlatego tak bardzo obawiałem się seansu Last Vegas – spodziewałem się kolejnej
wydmuszki. Jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie, gdyż najnowszy film
Turteltauba okazał się być przezabawny.
Bohaterami filmu jest czterech
panów w podeszłym wieku: Billy (Michael Douglas), Paddy (Robert De Niro),
Archie (Morgan Freeman) i Sam (Kevin Kline). Przyjaźnią się od czasów
podstawówki i mimo, że mieszkają w oddalonych od siebie miejscach, wciąż
pozostają w kontakcie. Kiedy Billy oznajmia swym przyjaciołom, że w najbliższym
czasie planuje wziąć ślub i w końcu się ustatkować, przyjaciele postanawiają
wyprawić mu wieczór kawalerski w Vegas. Podczas hucznego weekendu nie raz
dojdzie do sytuacji, w której swym zachowaniem zaskoczą samych siebie…
Od jakiegoś czasu w kinach
pojawia się stosunkowo dużo filmów poruszających motyw starości, z wielkimi
gwiazdami w rolach głównych. Rok temu mieliśmy całkiem udany Hotel Marigold, w tym roku natomiast
mogliśmy śledzić losy podstarzałych i zapomnianych
przez świat gwiazd opery (Kwartet). W
obu przypadkach za sukces filmu odpowiadała przede wszystkim intrygująca i
niepozbawiona humoru fabuła, chociaż bez wątpienia wiele osób udało się do kin
właśnie ze względu na nazwiska swych ulubionych aktorów. Czas płynie
nieubłaganie i aktorzy, którzy jeszcze 20 lat temu wcielali się w role
gangsterów lub super-bohaterów, teraz muszą przyjmować role dziadków
zmagających się z problemami prostaty. Podobnie aktorki, które ze względu na swe
zmarszczki nie mają już tyle powabu, co dawniej i które teraz nadają się
jedynie do ról opiekuńczych babć. Twórcy filmowi są jednak na tyle kreatywni,
że nie pozwalają, aby talenty aktorskie pokroju De Niro czy Douglasa marnowały
się. Stąd właśnie Last Vegas – jedna z
najlepszych komedii minionego roku.
Każdy z bohaterów czuje już na
swym karku oddech Kostuchy, ale nie jest to powód do tego, aby zamknąć się w swych
czterech ścianach i pozwolić o sobie zapomnieć. Nadchodzący ślub Billy’ego to
nie tylko doskonała okazja do spotkania po latach, ale przede wszystkim do
zabawy. Sam dostaje nawet od swojej żony liścik z prezerwatywą i viagrą, co ma
stanowić osobliwe pozwolenie na mały „skok w bok”! W końcu, jak głosi słynne
hasło, powtórzone również przez rolę Sama, „(…) co wydarzyło się w Vegas,
pozostaje w Vegas”. Bardzo szybko okazuje się, że wspólny wyjazd przyjaciół
jest dla nich najlepszym lekarstwem na wszystkie ich bolączki. Dzięki licznym
zabawom i przygodom ci znudzeni życiem staruszkowie na nowo odnajdą w sobie
uczucia namiętności, pożądania, zazdrości i miłości. Last Vegas to jednak przede wszystkim fenomenalny film o kulcie
męskiej przyjaźni. Owszem, momentami naiwny i popadający w banały, ale z
pewnością poruszający. Bo choć w filmie nie brakuje humoru na najwyższym poziomie,
jest też kilka scen dających widzom do myślenia.
W niektórych momentach można mieć
wrażenie, że zamiast filmu ogląda się kolorowy teledysk, rodem z MTV. W tle
przewijają się typowe imprezowe kawałki muzyczne, po ekranie wesoło pląsają
roznegliżowane dziewczyny, a wśród nich oni - panowie po 70-ce, którzy
doskonale wpasowują się w cały klimat. Trzeba przyznać, że każdy z aktorów sprawdził
się w swej roli i we czwórkę stanowili bardzo zgrany zespół. Osobiście najmniej
podobał mi się Michael Douglas, który sprawiał wrażenie, jakby uciekł prosto z
planu Wielkiego Liberace. Mocno
opalony, ze sztucznie wybielonymi zębami i ponaciąganymi zmarszczkami, przez co
nieco odstawał od swoich kolegów. A może to tylko moje subiektywne uczucie i po
prostu wciąż widzę w nim wspomnianego Liberace? Musicie sami ocenić. W filmie
na całe 10 sekund pojawia się również Weronika Rosati, która wciela się w rolę
kelnerki i serwuje naszym bohaterom napoje energetyczne. Wielka szkoda, że zagrała
tak nieistotną dla fabuły rolę, ale mimo wszystko miło było zobaczyć ją na
ekranie.
Bardzo polecam Wam Last Vegas. Ten film zawiera w sobie
wszystko to, czego potrzebuje idealna komedia. Za seans dziękuję portalowi
Gildia.pl (Gildia Filmu).
Nie słyszałam wcześniej o tym filmie, ale dzięki Twojej recenzji na pewno w najbliższym czasie nadrobię tę zaległość :)
OdpowiedzUsuńZamierzam obejrzeć ten film i Twoja recenzja tylko mnie zachęciła:)
OdpowiedzUsuńBardzo się cieszę :) naprawdę warto obejrzeć Last Vegas!
OdpowiedzUsuńO widzisz, wreszcie jakaś ciekawa opcja na wieczór ;)
OdpowiedzUsuńZapraszam również do wypowiedzi w tym temacie :) http://filmostrefa.blogspot.com/2013/12/najlepsze-filmy.html