W ostatnim czasie bardzo
sumiennie nadrabiam filmowe zaległości. Nie dość, że wielkimi krokami zbliża
się koniec roku i w związku z tym wypada być zapoznanym z wyprodukowanymi w tym
roku hitami, to w dodatku już wkrótce zostaną ogłoszone nominacje do dwóch
najbardziej prestiżowych nagród w świecie filmu – Złotych Globów i Oscarów. Mam
kilka swoich typów, ale znając życie Akademia po raz kolejny mnie zaskoczy. Poza
tym najprawdopodobniej najwięcej nominacji dostaną te filmy, które my Polacy
będziemy mieli okazję zobaczyć dopiero na przełomie stycznia i lutego. Wracając
jednak do tematu notki… Cóż, wśród zaległości znalazło się kilka filmów wartych
uwagi (mam zamiar poświęcić im osobną notkę), ale niestety większość okazała
się być bardzo rozczarowująca. Poniżej moje krótkie subiektywne
recenzje-ostrzeżenia.
Jeździec znikąd (reż. Gore Verbinski, 2013)
Tonto (Johnny Depp) to Indianin
wywodzący się z plemienia Komanczów. Pewnego dnia ratuje życie stróżowi prawa,
Johnowi Reidowi (Armie Hammer), którego wszyscy towarzysze zostali zamordowani
przez bandytów. Reid pragnie pomścić ich śmierć. Po powrocie do zdrowia, jako
zamaskowany mściciel, postanawia sam wymierzyć sprawiedliwość zabójcom swoich
przyjaciół. Z pomocą spieszy mu tajemniczy Indianin (źródło: Filmweb.pl).
Bardzo ciężko ocenić Jeźdźca znikąd w sposób jednoznaczny. Bo choć film ma stosunkowo ciekawą fabułę i momentami jest nawet zabawny, to zupełnie nie przypomina filmu przygodowego, a wręcz przeciwnie – satyrę tego gatunku filmowego. Bez wątpienia warto zwrócić uwagę na wszystkie sceny szalonych pościgów (btw, czy tylko mi sceny w pociągu skojarzyły się ze Skyfall?), gdyż pod względem efektów specjalnych Jeździec znikąd robi naprawdę duże wrażenie. Ku niezadowoleniu twórców filmowych, dzieło nie zostało zbyt dobrze przyjęte przez widzów i dlatego okrzyknięto je nawet mianem „klapy roku” (a przecież film kosztował producentów aż 215 milionów dolarów!). Co jest przyczyną porażki? Być może zaangażowanie do głównej roli Johnny’ego Deppa, który znudził się już widzom w roli szaleńca i freaka. Przyznaję, że osobiście mam już dosyć oglądania na ekranie kapitana Jacka Sparrowa, a niestety Depp od dłuższego czasu nie potrafi wcielić się w inną postać. Zmęczenie materiału? Zdecydowanie tak. Kolejną przyczyną finansowej klapy najnowszej produkcji Disneya może też być poplątanie z pomieszaniem, gdyż w Jeźdźcu znikąd możemy zobaczyć naprawdę wszystko – od magicznego rumaka począwszy, na duchach i legendach kończąc. Sam finał filmu jest tak pastiszowy i absurdalny, że niemal przecierałem oczy ze zdumienia. Ani trochę nie dziwię się, że film nie zdobył uznania widzów. Takim „hitom” mówię stanowcze NIE, ode mnie słabe 4/10.
Przelotni kochankowie (reż. Pedro Almodovar, 2013)
Tym razem Almodovar zabiera
widzów na pokład samolotu pasażerskiego z Madrytu do Meksyku. Z powodu
technicznej usterki, bezpieczeństwo pasażerów znajdujących się na
pokładzie zostaje zagrożone. Doświadczeni piloci robią wszystko,
by znaleźć rozwiązanie tej trudnej sytuacji. Personel pokładowy bez reszty
poświęca swe ciała i dusze, by w każdy możliwy sposób uprzyjemnić podróż
pasażerom. Okazuje się, że życie w chmurach jest tak samo skomplikowane jak na
ziemi, a przyczyny problemów są zawsze te same: seks i
śmierć… (źródło: Filmweb.pl).
Pewnie narażę się sporej rzeszy osób odwiedzających tego bloga, ale ja naprawdę nie pojmuję fenomenu Almodovara. Właściwie żaden z jego filmów mnie nie zachwycił, a jedynym, który mi się podobał, był Skóra, w której żyję. Według mnie wszystkie filmy tego reżysera są nienaturalne, a wręcz wydają mi się na swój sposób przekłamane. Przelotni kochankowie mieli rozbawić mnie do łez, a tymczasem na mojej twarzy po seansie pozostał jedynie grymas zniesmaczenia i zawiedzenia. Wielka szkoda, bo na ekranie pojawia się kilka ciekawych postaci i całą historię można było poprowadzić w naprawdę dobrym kierunku. Niestety, w Hiszpanii musi naprawdę panować wielki kryzys, skoro nawet filmy tamtejszej produkcji okazują się być tak marne. Jedna jedyna scena, która mnie rozbawiła, to taniec stewardów do piosenki „I’m so excited”, ale przecież to wszyscy mogli zobaczyć już w zapowiedzi do filmu. A może po prostu mam zakodowane w genach uprzedzenie do Almodovara? No nic, mówi się trudno i żyje się dalej. Muszę być szczery sam ze sobą, w związku z czym film oceniam maksymalnie na 3/10. Nie polecam.
Dziewczyna z lilią (reż. Michel Gondry,
2013)
Colin (Romain Duris) – młody i
bogaty wynalazca – ma praktycznie wszystko, czego zapragnie, z wyjątkiem miłości.
Za sprawą przyjaciół poznaje piękną Chloe (Audrey Tautou). Wzajemna fascynacja
od pierwszego wejrzenia szybko przeradza się w miłość na całe życie. Po
wymarzonym ślubie udają się w podróż. Po powrocie Chloe zapada na bardzo rzadką
chorobę – w jej płucach zaczyna rozwijać się lilia wodna. Colin postanawia
sięgnąć po bardzo niekonwencjonalne metody kuracji. Zrobi wszystko, aby
uratować ukochaną (źródło: Filmweb.pl).
Spośród trzech recenzowanych filmów,
to Dziewczyna z lilią okazała się być
dla mnie największym rozczarowaniem (być może dlatego, że trailer był naprawdę
fenomenalny i zwiastował prawdziwy hit). Film okazał się być dla mnie zbyt
surrealistyczny. Biegający człowiek-mysz, dzwonek-karaluch i węgorz uciekający
przed kucharzem do kranu – właśnie te elementy okazały się być dla mnie nie do przełknięcia.
Akcja filmu ma miejsce w surrealistycznym świecie i niemal wszystko jest tutaj
metaforyczne (łącznie z tytułową lilią, czyli nowotworem płuca), ale moim
zdaniem twórcy filmowi zbyt przekombinowali temat. Nie czytałem powieści, na
której oparty jest film, aczkolwiek śmiem twierdzić, iż całą historię można
było ukazać widzom w nieco bardziej przyswajalnej formie, np. jako baśń. Film
bez wątpienia zachwyci estetów, którzy lubią filmowe eksperymenty. Gondry w
bardzo interesujący sposób wiąże treść z formą – początkowe radosne sceny
ukazuje w kolorowo-bajkowy sposób, natomiast sceny cierpienia bohaterów możemy
oglądać w szarych barwach. To bardzo ciekawy zabieg i choć lubuję się w tego
typu artyzmie, to jednak ogrom animacji i surrealizmu okazał się być dla mnie
zbyt rozpraszający. Z mojej strony – wielkie NIE dla infantylizmu. Co na plus?
Z pewnością obsada, z Audrey Tautou i Romainem Durisem w rolach głównych. Wielka szkoda, że wyszło jak wyszło, 3/10.
Wiem, że ostatnie filmy Almodovara może nie zachwycają, ale mimo wszystko mam do niego duży szacunek, chociażby za Wszystko o mojej matce. To jeden z lepszych filmów jakie widziałam ;)
OdpowiedzUsuńMnie od "Skóry, w której żyje" bardziej podobało się "Porozmawiaj z nią" - i to te 2 filmy mnie urzekły reszta jak dla mnei bardzo przeciętna. Pozostałe 2 filmy nie budzą mojej wystarczającej ciekawości by się z nimi zapoznać, bo wiem, że na 95% nie są w moim guście z różnych względów.
OdpowiedzUsuńPodobnie jak Rango, Jeździec również jest zlepkiem różnych filmów, choć nie w tak dużym stopniu. Ja traktuję go jako dobre kino rozrywkowe. Fabuła i aktorstwo nie mogą się mierzyć z klasykami dawnych lat, ale chociaż efekty specjalne i zdjęcia robią wrażenie.
OdpowiedzUsuńJeździec rzeczywiście im nie wyszedł - próbowałem obejrzeć, ale w połowie seansu zrezygnowałem. Niewart zachodu.
OdpowiedzUsuńTak, w połowie siadło, chociaż potem było znów lepiej. Zresztą rola Hammera koszmarna.
UsuńMoim zdaniem problem w tym, że część filmu była komiksowa, a część zrobiona na poważnie (wątek masakry Indian) i zupełnie mi to nie styka.
Otóż to, właśnie to miałem na myśli pisząc o "poplątaniu z pomieszaniem" ;)
UsuńAlmodovar bardzo mi się nie podobał... "Dziewczyna z lilią" strasznie mnie zawiodła... Ale "Jeźdźca znikąd" kocham!!! Przede wszystkim właśnie za tę lekkość w operowaniu konwencjami oraz za muzykę Zimmera (zresztą trochę się o niej napisałam... http://www.klubfilmowy.blogspot.com/2013/08/zimmer-znowu-rzadzi-czyli-recenzja.html
OdpowiedzUsuń