Dotychczas miałem okazję widzieć
wszystkie filmy Xaviera Dolana. Ten utalentowany 24-letni Kanadyjczyk kupił
mnie całkowicie Wyśnionymi miłościami,
historią o skomplikowanej przyjaźni i niebezpiecznej w skutkach fascynacji.
Dopiero wówczas sięgnąłem po jego reżyserski debiut (Zabiłem moją matkę) i tylko utwierdziłem się w przekonaniu, że
Dolan to naprawdę wielka osobowość. W swych filmach prezentuje on wszystko to,
co zagorzały kinoman pragnie zobaczyć. Oprócz ciekawej fabuły i interesujących bohaterów,
Xavier bawi się filmowymi środkami wyrazu, przez co należy mu się miano
prawdziwego artysty. Po dwóch wspomnianych filmach z wielką niecierpliwością
oczekiwałem na jego najnowszy film pt. Na
zawsze Laurence. Po seansie mam jednak trochę ambiwalentne uczucia. Niby
wszystko jest ok, ale podczas oglądania filmu miałem wrażenie, że to już było…
Lata 90te. Fred (Suzanne Clement)
i Laurence (Melvil Poupaud) to na pierwszy rzut oka bardzo szczęśliwa i
kochająca się para. Pewnego dnia Laurence oznajmia jednak swojej ukochanej, że
czuje się uwięziony w ciele mężczyzny i że tak naprawdę od zawsze chciał być
kobietą. Co więcej, postanawia wreszcie żyć zgodnie ze swym wewnętrznym „ja”.
Jak można się spodziewać, nie okaże się to dla niego łatwe…
Jestem zachwycony tym, jak Dolan
nakreślił tę historię. W pierwszych scenach dostajemy bowiem idealną i piękną
parę – łączy ich nieskrępowana i wielka miłość, są ze sobą szczęśliwi, mają
własne dziwactwa, jak np. „robienie list rzeczy, które zmniejszają życiową frajdę”.
I nagle, wraz z jednym szczerym wyznaniem, wszystko ma się zmienić. Laurence
nie wytrzymuje presji, nie potrafi dłużej żyć w zakłamaniu, krzyczy, że nie
może już tego znieść, bo po prostu umiera. Wyznanie Laurence’a jest jedną z
najdłuższych i jednocześnie najciekawszych scen filmu. Jego słowa o tym, że
kradnie czyjeś życie oraz że jego biceps i genitalia najzwyczajniej w świecie
go obrzydzają, potrafią naprawdę poruszyć. Z drugiej strony mamy zszokowaną
Fred, do której początkowo jego słowa zdają się nie docierać. A jej wybełkotane
przez łzy pytanie „(…) nienawidzisz wszystkiego, co w tobie kocham?” wyraźnie
wskazuje na to, z jak wielkim dramatem mamy tu do czynienia. Dolan stworzył bowiem
dramat pary, a nie odstającego od reszty świata mężczyzny. Zdecydowana
większość widzów odbierze Laurence’a jako innego, nienormalnego,
nieprzystosowanego i skupionego tylko na sobie. Ale czy wydanie osądu w tej
sprawie naprawdę jest takie proste? Osobiście też bardziej współczułem Fred, że
została postawiona przez los w takiej sytuacji, ale nie potrafiłem być obojętny
wobec cierpień Laurence’a. Przynajmniej na samym początku, bo niestety z każdą
kolejną sceną, już po swej przemianie i coming-out, Laurence zaczął mi się
jawić jako zakochana w sobie laleczka z porcelany.
Dotychczas stosunkowo niewielu
reżyserów poruszało w swych filmach motyw transseksualizmu. Dolan po raz
kolejny przełamuje tabu i rozprawia się z tematem na naprawdę wielu
płaszczyznach. Rozmowy Laurence’a z matką ukazują nam, jak bardzo pragnie on akceptacji
i jednocześnie jak bardzo boi się odrzucenia przez najbliższą sobie osobę.
Bardzo ciekawe są też sceny, w których Laurence po raz pierwszy ukazuje się światu
jako kobieta. Scena wejścia na uczelnię, sceny na ulicy, wreszcie najlepsza z
całego filmu scena w restauracji, gdzie wcielająca się w rolę Fred Suzanne
Clement przechodzi wręcz samą siebie. No i jeszcze rozczulająca i wręcz rozkładająca
na łopatki scena finałowa… Właściwie przez cały czas trwania filmu widz odczuwa
wielki niepokój, czuć, że coś wisi w powietrzu. Dolan do perfekcji opracował tworzenie
atmosfery niewypowiedzianych słów, przez co jego film ocieka od emocji. Nie
brakuje też zabaw językowych jak np. stwierdzenie „(…) wyjście na ulicę w
przebraniu kobiety wymaga jaj ze stali”.
Tym, czym Dolan po raz kolejny poraża
mnie jednak najbardziej, jest jego artyzm. Operowanie modnymi kolorami,
jaskrawość, przebarwienia, gra świateł, zbliżenia. To wszystko sprawia, że film
odczuwa się wszystkimi zmysłami. Oczywiście ja zaliczam się do tych
nielicznych, których można kupić już samą formą (jak np. w Spring Breakers), ale sądzę, że nawet najwięksi ignoranci dostrzegą
estetyzm i filmową poetykę wyrazu Dolana. Byłem w szoku, kiedy przeczytałem, że
Dolan zaprojektował nawet część strojów do filmu. Nie sposób nie zwrócić uwagi
na znakomitą muzykę, która – tak jak w każdym filmie Xaviera – odgrywa poważną
rolę. Możemy usłyszeć zarówno jej klasyczną formę (Brahms, Beethoven, Prokofiew),
jak i sprawdzony pop (Depeche Mode, The Cure, Duran Duran). Domyślcie się sami,
jaki nieprzewidywalny efekt tworzy Enjoy the silence wraz z 5 symfonią
Beethovena ;)
Jak widzicie, same plusy. Uważam,
że krytyka tego filmu jest zbrodnią, ale z drugiej strony, jako twórca niezależnego
bloga filmowego, muszę pozostać sobą i napisać o tym, co mnie raziło. Na pewno
największym minusem filmu jest jego długość, bo jednak trzy godziny to naprawdę
kawał czasu, a w filmie znalazło się kilka scen, które swobodnie można by było
usunąć. To właśnie przez te sceny Na zawsze
Laurence tracił tempo i osobiście miałem wrażenie, że zbyt rozdmuchano
temat. Cieszę się, że Dolan sięgnął właśnie po ten motyw, ale boję się o jego
przyszłe dzieła, bo jak niesie wieść, jego czwarty z kolei film ma znowu poruszać
temat homoseksualizmu. Trzeba przyznać, że Xavier sprawdza się w prezentowaniu
tego motywu, ale nie chcę, aby został zaszufladkowany. Może czas, aby
przedstawić widzom ciekawy dramat heteroseksualnej pary?
Podsumowując, to nie jest film
dla każdego, ale uważam, że absolutnie każdy powinien go zobaczyć. Polecam.
Będąc nieopierzonym kinomanem z nieukształtowanym jeszcze gustem zabrałem się za twórczość Dolana, ale pamiętam, że wtedy nie podeszło mi za bardzo, a był to chyba film "Zabiłem swoją matkę". Wiem jednak, że kiedyś będę musiał wrócić do jego filmografii, bo wydaje mi się, że wtedy nie potrafiłem dostrzec tego co powinienem. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń