Czekałem na ten film od roku.
W tym czasie wielokrotnie przesłuchałem cały soundtrack i zapoznałem się z wersją Francisa Forda Coppoli z 1974 roku. Kiedy tylko została ujawniona data polskiej premiery, zakreśliłem ją w
kalendarzu czarnym markerem i drukowanymi literami dokonałem krótkiego zapisu o
treści „GATSBY!”. Dlaczego tak bardzo czekałem właśnie na ten film? Bo kocham
kino przez duże K. Uwielbiam wszystkie role Leonardo DiCaprio, podobnie zresztą
jak Carey Mulligan. Co jednak najważniejsze, jestem wielkim fanem stylu
Luhrmanna. W ciągu minionego roku jeszcze raz wróciłem do powalających Moulin Rouge! oraz Romeo i Julia, co pozwoliło mi przypomnieć, jak wielkim estetą jest
Baz Luhrmann. A mamy tu do czynienia z naprawdę nietypowym estetyzmem, Luhrmann
z jednakową uwagą traktuje treść i formę. I właśnie dzięki temu na ekranach
mamy szansę zobaczyć prawdziwe audiowizualne mistrzostwo, nie raz ociekające
kiczem i tandetą, ale za to szalenie wciągające, pochłaniające i porażające. Kupuję
Luhrmanna z jego kiczem w ciemno. I to główny powód, dla którego tak bardzo
czekałem na Wielkiego Gatsby’ego.
Mimo, że film miałem okazję obejrzeć wczoraj po południu, wciąż jestem
oczarowany. Bo Baz Luhrmann po raz kolejny mnie nie zawiódł, on naprawdę umie
czarować…
Film jest adaptacją niezwykle
popularnej powieści F. Scotta Fitzgeralda. Nowy Jork, lata 20te. Nick Carraway
(Tobey Maguire) zamieszkuje w sąsiedztwie niezwykle popularnego bogacza Jaya
Gatsby’ego (Leonardo DiCaprio). Owy Gatsby słynie na całą okolicę z organizacji
hucznych imprez, na których bawi się cała śmietanka towarzyska Nowego Jorku.
Nick jest zaskoczony, kiedy pewnego dnia dostaje zaproszenie na jedną z takich
imprez. Co więcej, gospodarz okazuje się być dla niego niezwykle miły i uprzejmy.
Z czasem okazuje się, że Jay zamieszkał w NYC tylko po to, aby odnaleźć kuzynkę
Nicka, Daisy Buchanan (Carey Mulligan), z którą przed laty łączyło go wielkie
uczucie…
Film zasadniczo można podzielić
na dwie części. W pierwszej, znacznie krótszej, mamy okazję przekonać się, jak
wyglądają imprezy w willi Gatsby’ego. A są one naprawdę wyjątkowe… Panuje na
nich całkowity przepych, zewsząd leje się szampan, niemal wszystko jest pokryte
błyszczącym brokatem, a niebo rozświetlają zachwycające fajerwerki. Wśród
wirujących serpentyn widzowie mają szansę obejrzeć swoistego rodzaju show, kolorową
maskaradę. Tłumy rozbawionych celebrytów podskakują zgodnie z hiphopowym rytmem
sprawiając wrażenie, jakby każdy z nich był niezwykle ważnym elementem całości,
pewnego rodzaju układu choreograficznego. Dominujące srebrno-złote barwy,
olśniewające kreacje i błyszcząca z każdego kąta biżuteria naprawdę porażają. Wszystko
to składa się na jedną z najlepszych scenografii ostatnich lat! Oczywiście co
wrażliwsi zwrócą uwagę, że to tak naprawdę jeden wielki chaos składający się z
elementów, które kompletnie do siebie nie pasują. Warto jednak dostrzec cel
połączenia współczesnej muzyki elektronicznej ze stylowymi kapelusikami charakterystycznymi
dla tamtych lat – Luhrmann stara się połączyć przeszłość ze współczesnością.
Tak, jak sam Gatsby, uważa, że przeszłość i przyszłość są dokładnie tym samym.
W perspektywie wydarzeń współczesnych, to przesłanie ma naprawdę wielki sens. W
końcu czym jest tak naprawdę odbywający się właśnie festiwal filmowy w Cannes (lub
inne bankiety czy koktajl-party) organizowany dla rzeszy gwiazd, artystów,
celebrytów? Mimo, że czasy i styl się zmieniają, próżność i lekkomyślność ludzi
pozostają takie same. W końcu przecież cały czas chodzi o zabawę…
Druga część filmu jest znacznie
spokojniejsza. Tempo zupełnie znienacka zwalnia, a wesołe rytmy przechodzą w
zmysłowe i melancholijne utwory takich twórców jak Lana del Rey czy Jack White.
Rozpoczyna się bowiem piękna historia o niezwykle trudnej miłości. Gatsby
podporządkowuje całe swoje życie temu
niesamowitemu uczuciu. To właśnie dla swej ukochanej Daisy wyprawia te huczne
przyjęcia mając nadzieję, że w końcu przekroczy ona próg jego domu. Scena ich pierwszego
spotkania po latach jest jedną z najlepszych i zarazem najzabawniejszych w
całym filmie. Jay zakłada, że po tym spotkaniu już wszystko pójdzie jak z płatka.
Obsypuje ją kwiatami, obrzuca drogocennymi tkaninami, oczarowuje stylem swej
willi (swego zamku?). Jednocześnie wciąż stara się w niej na nowo rozpalić
dawne uczucie. Historia stara jak świat, znana choćby z Lalki Bolesława Prusa. W filmie Luhrmanna zostaje jednak ona
przedstawiona w absolutnie wyjątkowy i oryginalny sposób. Wielka w tym zasługa
DiCaprio i Mulligan, ale o nich napiszę więcej w kolejnym akapicie. Wiara
Gatsby’ego w to, że w końcu będzie ze swą ukochaną, naprawdę poraża. Jakże
wymowna staje się scena na molo, kiedy próbuje on uchwycić w dłonie
symbolizujące nadzieję zielone migające światełko. Jak mówią, nadzieja umiera
ostatnia, co w filmie Luhrmanna zdaje się mieć zarówno dosłowne jak i
metaforyczne znaczenie. W przypadku Gatsby’ego nadzieja na wielką miłość okazuje
się być tak naprawdę jednym wielkim nieskalanym marzeniem. Ile takich marzeń ma
każdy z nas? I choć inni zapewniają nas, że nie mają one najmniejszego sensu,
my wciąż, jak mówi pełniący rolę narratora Nick „(…) wyciągniemy ręce,
sięgniemy po więcej…”.
To już staje się nudne, ale każdy
kolejny film z DiCaprio każe mi twierdzić, że to była jego najlepsza rola. Tak
było już w przypadku Infiltracji, Drogi
do szczęścia, Wyspy tajemnic, Incepcji, teraz ta myśl znów do mnie powraca.
To tylko dowodzi, jak wielki to aktor. W pierwszej części Wielkiego Gatsby’ego Luhrmann bawi się z widzami i celowo przeciąga
moment pojawienia się głównego bohatera całego zamieszania. Znakomity zabieg,
gdyż scena ukazania uroczo roześmianego Gatsby’ego jest jedyna w swoim rodzaju
i może przyprawić nawet o gęsią skórkę. DiCaprio znakomicie sprawdził się w
roli charyzmatycznego bogacza, który jako jedyny zdaje się wiedzieć, co tak
naprawdę jest w życiu ważne. Mam wielką nadzieję, że tym razem nie zostanie
pominięty w nominacjach do Oscarów… Równie mocno zachwyca Carey Mulligan, która
wzorowo wcieliła się w rolę Daisy. Początkowo miałem wiele obaw co do
obsadzenia jej właśnie w tej roli, ale na szczęście okazały się one
nieuzasadnione. Postać Daisy w wykonaniu Mulligan nabiera zupełnie innego
znaczenia. To nie tylko rozkochana w przepychu laleczka, ale przede wszystkim
szalenie rozdarta wewnętrznie i bardzo nieszczęśliwa kobieta. Jeśli chodzi o
samą Mulligan, bardzo cenię sposób, w jaki dobiera role. Była sobie dziewczyna, Nie opuszczaj mnie, Drive, Wstyd – przecież te
wszystkie filmy okazały się wielkimi hitami, a ona w 100% sprawdziła się w
każdej z tych ról. Bez wątpienia jednak to Wielki
Gatsby sprawi, że będzie o niej naprawdę głośno. Bardzo jej tego zresztą
życzę… Nie sposób nie wspomnieć też o Joelu Edgertonie wcielającym się w rolę
męża Daisy. Akurat w tym przypadku można śmiało powiedzieć, że była to najlepsza
rola w jego karierze! Wielka szkoda, że występujący na pierwszym planie Tobey
Maguire nie poraża tak bardzo, jakby się tak oczekiwało. Taka przypadła mu
jednak rola, tutaj pierwsze role mieli grać DiCaprio i Mulligan, co zostało
osiągnięte.
O Wielkim Gatsbym mógłbym pisać i pisać… Na zupełnie osobną notkę
zasługuje bowiem przedstawienie ścieżki dźwiękowej, która w filmie odgrywa
naprawdę wielką rolę. Odpowiada za nią bardzo utalentowany Jay Z, który dobrał
i na nowo zaaranżował wiele świetnych utworów. Utwór U2 Love is blindness prawdziwego znaczenia nabiera dopiero w wykonaniu
Jacka White’a. Zachwyca nowa wersja Crazy
in love wykonana przez Emeli Sandé i The Bryan Ferry Orchestra. Na mnie
największe wrażenie zrobiły jednak autorskie utwory Lany del Rey i Florence &
The Machine. Young&Beautiful w
wersji fokstrot to prawdziwe mistrzostwo i jedna z największych przyjemności,
jakie dotychczas mogły doświadczyć moje uszy. To właśnie ta genialna muzyka
tworzy ten niesamowity klimat. I absolutnie nie można się jej oprzeć, można się
tylko wtopić w ten roztańczony tłum…
Polecam, polecam, polecam! I
tylko na dużym ekranie, chociaż osobiście odradzam wersję 3d. Wielki Gatsby Was oczaruje, zapewniam.
Wybieram się. Zobaczymy, co to będzie.
OdpowiedzUsuń