wtorek, 26 marca 2013

O przyjaźni na śmierć i życie - Savages: ponad bezprawiem (reż. Oliver Stone, 2012)



Ciężko mówić o Oliverze Stonie jako o reżyserze wybitnym. Ma on na swoim koncie trzy wygrane Oscary (spośród ośmiu nominacji), ale też cztery nominacje do Złotych Malin. Twórca takich filmów jak Wall Street: Pieniądz nie śpi, Aleksander czy Pluton wraca do kin z dziełem niesztampowym. W Savages: ponad bezprawiem mamy do czynienia z tak wieloma płaszczyznami, że ciężko mówić o jakiejkolwiek jednoznaczności. Wielka szkoda, że poziom tych wszystkich płaszczyzn nie jest wyrównany. Oglądając film ma się naprawdę mieszane uczucia. Jedno cieszy, ekscytuje i pociąga, drugie zawodzi, momentami nudzi i zniechęca. Osobiście mam też problem ze sklasyfikowaniem filmu do jednego gatunku filmowego. Otóż nie jest to do końca ani dramat, ani thriller, ani nawet film akcji. Wszystkiego jest po trochu, co bez wątpienia także odciska swoje piętno i sprawia, że film ten naprawdę ciężko ocenić. Ciekawe, czy mi się to uda…

Buntownik Chon (Taylor Kitsch) i idealista Ben (Aaron Taylor-Johnson) to nie tylko przedsiębiorczy plantatorzy marihuany, ale przede wszystkim najlepsi przyjaciele. Dzielą oni nie tylko wspólny biznes i zarobione pieniądze, ale też piękną długonogą blondynkę O. (Blake Lively). Cała trójka żyje w swoistej symbiozie, Chon i Ben wciąż rozwijają swój biznes i rozszerzają wpływy, O. natomiast jest kochającą ich po równo muzą. I oto pewnego dnia sielanka może się skończyć. Kiedy chłopaki odmawiają współpracy z jednym z meksykańskich karteli, ich przeciwnicy porywają O. Rozpoczyna się niebezpieczna walka z czasem…

Pod względem fabuły film zdaje się być mało oryginalny. To jednak tylko pozory. Ogromna przyjaźń/miłość Bena, Chona i O. jest tutaj motorem napędzającym całą akcję. Trzeba przyznać, dość nietypowym i oryginalnym, bo pierwszy raz od dawna to dwójka głównych bohaterów (a nie pojedyncza postać) walczy o życie swej ukochanej. Scenarzyści przez pierwsze dwadzieścia kilka minut filmu starają się ukazać widzom wielką przyjaźń Bena i Chona, wskazując jednocześnie na to, jak bardzo się od siebie różnią. Niestety, ja tego nie kupuję. Bo choć jestem w stanie zrozumieć różnice charakterologiczne, kompletnie nie zgrywają mi się one z wizją przyjaźni „na śmierć i życie”, w dodatku takiej, w której obaj dzielą się ukochaną dziewczyną. Nieco śmieszy mnie też idealizm Bena, który wierzy, że za pieniądze z wyhodowanej marihuany uzdrowi świat, podczas gdy sam uczestnicząc w mafijnych spiskach przyczynia się tak naprawdę do jego zagłady. Mam też problem z samą O. Wielka szkoda, że nie pokazano dokładniej, jak doszło do jej poznania z chłopakami i zrodzenia się tego dziwnego trójkąta, bo być może to wytłumaczyłoby motywy jej postępowania. Historia o braku tatusia i miłości jest zbyt tandetna. Tak więc z głównymi postaciami jest problem – są na pewno ciekawi, ale wydają się być trochę z kosmosu. 

Montaż! Tak, on jest absolutnie znakomity. W jednej chwili sceny spowalniają, aby już w drugiej ruszyć z kopyta. Jest kilka absolutnych perełek, jak choćby scena włożenia pistoletu do ust przez Chona czy torturowanie jednego z członków meksykańskiej karteli, Alexa. Największą zaletą jest jednak aktorstwo. Główni bohaterowie nie zagrali raczej na miarę Oscara, ale pochwalam twórców filmu za zaangażowanie młodych aktorów. Jednym z najważniejszych powodów, dla jakich obejrzałem film był udział Blake Lively – kobiety, moim zdaniem, idealnej. Jest tak olśniewająco piękna i ma tak boski głos, że mógłbym na nią patrzeć i jej słuchać godzinami. Uważam, że całkiem dobrze poradziła sobie z rolą O., chociaż postać ta chyba zbyt mocno przypominała postać Sereny z Plotkary. Jestem ciekawy, jak jej rolę oceniają widzowie, którzy nie widzieli ani jednego odcinka Plotkary. Prawdziwy aktorski majstersztyk odgrywa się jednak na drugim planie! Salma Hayek ze swoim meksykańskim angielskim znakomicie wciela się w rolę Eleny, szefowej kartelu. To jej postać zdaje się być w całym filmie najciekawsza. Niezrozumiała, tajemnicza i rozdarta wewnętrznie. Mistrzowsko gra też Benicio Del Toro, mafiozo idealny. Pojawia się też John Travolta, ale z wszystkich wymienionych najmniej wnosi i jakoś pozostaje w tle.

Nie wiem, co myśleć o podwójnym zakończeniu. Kiedy okazało się, że TO JESZCZE NIE KONIEC, poczułem się przez reżysera trochę oszukany i od razu przypomniał mi się seans Funny games. O ile jednak u pana Haneke zabieg ten miał głębszy sens, tutaj ma raczej na celu jedynie zaskoczenie widza. Można się kłócić o to, czy jest to zbędne czy nie i pewnie nigdy nie dojdzie się do porozumienia. Na pochwałę zasługuje też to, że twórcy filmu ukazali nam historie postaci drugoplanowych, takich jak Elena czy Lado. Niestety, na tym lista pochwał się kończy. Bo wad jest równie dużo. Irytująca muzyka, męczące rozwleczenie w czasie, mało błyskotliwe dialogi, wspomniany już brak konsekwencji głównych bohaterów. Uważam, że film spokojnie można by było zmieścić w 100 minutach – 140 to jednak stanowczo za dużo.  

Savages: ponad bezprawiem nie jest ani dobre, ani złe. Dosyć ciekawe jest to, że film okazuje się być niejednoznaczny nawet w kwestii oceny. Uważam, że warto go obejrzeć ze względu na role Salmy Hayek i Benicio Del Toro. Koneserzy piękna Blake Lively na pewno nie uznają czasu za stracony, panie z kolei mogą rozdzielić swe gusta pomiędzy Taylora Kitscha  a Aarona Taylora-Johnsona. Ogólnie rzecz biorąc, można obejrzeć, ale film ten raczej nie pozostanie w pamięci i nie będziemy do niego wracać.

2 komentarze:

  1. Świetna recenzja,w wielu punktach zgadzam sie z Toba całkowicie.Film mnie zmęczył,tak jak napisałeś jest za długi i całość spokojnie możnaby ująć w 100 minutach.Aktorsko mam wrażenie jakby film miał dwie "warstwy"/obsady...nie wiem jak to nazwać...:pierwsza to stara gwardia z Hayek i Del Toro na czele...rewelacyjnymi jak zwykle i młoda gwardia, która aktorsko według mnie sie nie przebija i nic sobą nie reprezentuje(na przyszłość)...zwraca uwagę olśniewająco piękną Lively, z której,według mnie,aktorka jest żadna...na razie...może kiedyś jak trafi na odpowiedniego reżysera, który nią pokieruje...na razie słabizna,zwraca uwagę jedynie swoim wyglądem.
    Po Stonie spodziewałam sie chyba czegoś więcej niż gatunkowego misz maszu i jestem zawiedziona,szkoda...choć z drugiej strony na brak dobrych reżyserów nie mamy co narzekać :)

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Faktycznie Stone wybitnym reżyserem nie jest, ale nakręcił Pluton, a za to wiele jestem mu w stanie wybaczyć. Mimo wszystko jednak od czasu miernego moim zdaniem Aleksandra, przestałem już interesować się jego nowymi filmami. Nie oglądałem ani drugiej części Wall Street, ani W. Savages też nie planowałem oglądać, bo kilka recenzji, jakie przeczytałem, raczej nie należały do najprzychylniejszych. Twoja recenzja też nie zwiastuje nic wybitnego, więc chyba pozostanę przy swoim postanowieniu i odpuszczę sobie ten film.

    OdpowiedzUsuń