Dosyć długo zastanawiałem się nad
tytułem tej notki. O dwóch agentach i uroczej blondynce? Wszystkie chwyty dozwolone?
O przyjaźni wystawionej na próbę? Żaden z nich nie oddaje istoty filmu. Tytułowa
„wojna” też ma się nijak do tego, co możemy zobaczyć na ekranie. Jako, iż A
więc wojna jest komedią romantyczną, mamy co najwyżej do czynienia ze
słodko-pierdzącą wojenką. Zawsze mam wielkie obawy co do komedii romantycznych,
bo na ogół niestety nie są ani komediami, ani nie są romantyczne. W opisywanym
przypadku także mam mieszane uczucia. Z jednej strony jest zabawnie i ciekawie,
z drugiej infantylnie i nieskładnie. Niestety, w ostatecznym rozrachunku pan
McG jak dla mnie przegrał tę wojnę. Zacznijmy jednak od początku…
Tuck (Tom Hardy) i FDR (Chris
Pine) pracują jako agenci CIA. Poza pracą łączy ich także wieloletnia przyjaźń.
Ich relacja zostanie wystawiona na ciężką próbę, kiedy na horyzoncie pojawi się
czarująca Lauren (Reese Witherspoon). Panowie całkowicie się w niej zadłużą, a
kiedy zdadzą sobie sprawę, że to od niej zależy wybór, rozpoczną walkę o jej
serce. W tej nietypowej rywalizacji wykorzystają najnowsze szpiegowskie gadżety
i nabyte przez kilka lat pracy umiejętności agentów. W końcu nie chodzi tylko o
serce pięknej blondynki, ale o sam fakt wygranej. Ach, to męskie ego…
Hm, o wielu rzeczach chciałbym
napisać, ale może skupię się tylko na tych najistotniejszych. Otóż mamy do
czynienia z typową amerykańską komedią, pod względem fabularnym bardzo
nietwórczą. Bo przecież ileż razy można powtarzać schemat zakładu czy głupiej
męskiej rywalizacji o to, który pierwszy zdoła uwieść dziewczynę. Zaangażowanie
agentów CIA w akcję „uwiedzenia” było ciekawym pomysłem, ale niestety zmarnowanym
i niewykorzystanym. W czasie oglądania filmu bardzo irytowało mnie też to
naiwne podejście do tematu przyjaźni pomiędzy dwoma głównymi bohaterami. Kiedy
w grę wchodzą uczucia, sprawy zaczynają się komplikować. Tymczasem Tuck i FDR
bardziej skupiają się na tym, który któremu bardziej dokopie. Oczywiście takie
rozwiązanie umożliwiło twórcom wprowadzenie kilku naprawdę zabawnych scen, ale
z drugiej strony bardzo odrealniło postaci. Wiem, wiem, to tylko komedia, ale
ja zawsze zwracam wielką uwagę na charakterologię bohaterów i ich wzajemne
relacje, dlatego muszę się czepić. Wkurzała mnie też postać Lauren, która
pomimo motania się między dwójką bohaterów pozostała zupełnie bezkarna. Ale to
już typowe dla tego gatunku filmowego…
Pod względem aktorskim jest źle.
Bardzo źle. Jak można wpaść na pomysł obsadzenia Toma Hardy’ego w roli amanta w
komedii romantycznej? No pytam się, jak? Przecież to kwadratowy twardziel
stworzony do roli poważnych agentów w poważnych filmach. Niczego mu nie
uwłaczam, bo osobiście bardzo go lubię (btw, to właśnie jemu kibicowałem w
walce o serce Lauren), ale jego udział w tym filmie to pomyłka. Pine pasuje tu
znacznie lepiej, ale też nie zapada w pamięć. Najbardziej irytuje jednak ulubienica Amerykanów – słodka Reese
Witherspoon. Dlaczego, na Boga, godzi się ona na udział w takich filmach?
Przecież w ten sposób nigdy nie odetnie od siebie metki po Legalnej blondynce.
Szufladkuje się na własne życzenie. Co prawda udowodniła, że jest bardzo
utalentowaną aktorką w rewelacyjnym Spacerze po linie, ale czy to wystarcza? Dlaczego
staranniej nie dobiera ról? Naprawdę najwyższa pora zerwać z kultową, ale jednocześnie
lamerską Elle Woods…
W czasie seansu zastanawiałem
się, co krążyło w głowie twórców. Kompletnie zbędnym dla fabuły było przecież
wciśnięcie wątku gangstera Heinricha. Sceny pościgu samochodowego, strzałów z pistoletów i
cała ta informatyczno-gadżeciarska otoczka miały chyba na celu przyciągnąć
męskich widzów. Rzeczywiście, trzeba przyznać, że nie jest to film skierowany typowo
dla kobiet, ale hollywoodzkie zakończenie i ta amerykańska naiwność mogą kompletnie
facetów zniechęcić. Może gdyby chociaż główna bohaterka miała inną twarz… No
nic, pozostaje sobie pomarzyć. A te marzenia biorą się z przekonania, że to
mógł być naprawdę dobry film. Zmarnowany potencjał zawsze boli.
Na zakończenie muszę wyjaśnić, że
film nie był tragiczny. Powyżej skupiłem się głównie na samych minusach, ale to
dlatego, że miałem zbyt wielkie oczekiwania. Niemniej jednak polecam Wam
zobaczyć A więc wojna, najlepiej w jakiś lekki wieczór lub w leniwe niedzielne
popołudnie. A ja chyba muszę skupić się na oglądaniu ambitniejszych filmów, bo
przy recenzowaniu tych lżejszych wychodzę na marudę i zrzędę!
Pozwolę sobie zabrać kobiecy głos...otóż ;) film może i nie jest tragiczny,ale zwyczajnie słaby(co oznacza że obejrzeć go można,ale nie trzeba).Nie jest ani komedią,ani obrazem romantycznym,ani niestety filmem akcji,zawiera niby elemeny tych trzech gatunków,ale co jest do wszystkiego,to jest do niczego.Aktorsko rozwiązany jest marnie dobrano dwóch kontrastujących budową i osobowością aktorów twardego,szorstkiego Toma Hardy'ego i lalusiowatego Chrisa Pine'a oraz postawiono im naprzeciw słodką jak miód Reese Witherspoon.Całej trójce dano scenariusz z fajnym pomysłem i...mizernie go zrealizowano.Efekt...porażająco nudny...
OdpowiedzUsuńKiedyś lubiłam komedie romantyczne,były i śmieszne i romantyczne czasem zawierały nawet elementy akcji,miewały w sobie coś dramatycznego...Ja również ponarzekam...teraz już takich filmów sie nie robi...a szkoda...
Pozdrawiam
Rany, jak Ty mnie rozumiesz :) Lżej mi na serduchu :)
UsuńJa tam podziękuje za ten film. Kiedyś mój idol - Artur Pietras, jak jeszcze prowadził telewizyjnego Kinomaniaka, pytał, jak można zlecić reżyserię takiej klasyki jak Terminator, gościowi, który nazywa się McG:D I jestem tego samego zdania, bo jego Terminator był gniotem jakich mało. Był nawet słabszy od trójki, a to już nie lada wyczyn:) Dlatego, raczej z własnej woli nie sięgnę po inne filmy tego pana. Nawet gdy grają w nich tacy aktorzy jak Witherspoon i Hardy. Niestety.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam