sobota, 12 marca 2016

O zakazanej miłości... - recenzja filmu "Carol", reż. Todd Haynes, 2015

Każdy rok ma swój głośny film o uczuciu pomiędzy osobami tej samej płci. O kontrowersyjnym filmie Haynesa było głośno już na rok przed premierą filmu. Złożyło się na to wiele czynników: kontrowersyjny temat, czas osadzenia akcji oraz obsadzenie w głównych rolach dwóch popularnych i utalentowanych aktorek: Cate Blanchett oraz Rooney Mary. Każdego roku zostaje wyprodukowanych tak wiele filmów o tematyce LGBT, że motyw ten nieco już spowszedniał. I właśnie dlatego podchodziłem do "Carol" z dużym dystansem - byłem przekonany, że Haynes chce wzbogacić się na ukazaniu dwóch znanych aktorek w kontrowersyjnych lesbijskich scenach. Nic takiego. "Carol" to nostalgiczny i wciągający melodramat, któremu zabrakło naprawdę niewiele do tego, aby zapisać się w historii kinematografii jako odpowiedź na fenomenalną "Tajemnicę Brokeback Mountain" Anga Lee. O tym, dlaczego warto zobaczyć ten film, możecie przeczytać poniżej.




Film opowiada historię zakazanej miłości i rozgrywa się w Nowym Jorku na początku lat 50. XX w. Dziewiętnastoletnia Teresa (Rooney Mara) pracuje w luksusowym domu towarowym, marzy o pracy fotografki. Podczas gorączki świątecznych zakupów poznaje Carol (Cate Blanchett) – niezwykłą kobietę, uwięzioną w małżeństwie bez miłości, pełną lęków i obaw związanych z porzuceniem dotychczasowego życia. To spotkanie odmieni ich życie na zawsze, jednak cena za chwile szczęścia będzie naprawdę wysoka (źródło opisu filmu: Filmweb.pl).

Teresa i Carol to dwie kompletnie różne postaci. Ta pierwsza to zamknięta w sobie, cicha myszka, która marzy o zmianie swego życia. Carol z kolei to na pierwszy rzut oka posągowa i otaczająca się luksusem femme fatale, która doskonale wie, czego chce. Podobnie jak w recenzowanym ostatnio "Brooklynie", widzowie mają okazję poznać dwa zupełnie różne światy. Jak powszechnie wiadomo, przeciwieństwa się przyciągają. Tak jest właśnie w przypadku Teresy i Carol, które nie bacząc na niesprzyjające czasy i warunki, postanawiają zaryzykować i zawalczyć o swoje własne szczęście. W pierwszej połowie filmu Haynes genialnie ukazuje nam rozkwit uczucia pomiędzy bohaterkami, które wzbudzają w widzach wiele sympatii. Dramat przypada na drugą część obrazu - Carol musi podjąć bardzo ważną decyzję na temat swej przyszłości, przez co krótkotrwałe szczęście u boku Teresy może bardzo szybko zamienić się we wspomnienie...

To, co urzekło mnie w "Carol" najbardziej, to dbałość twórców filmu o szczegóły. Nie chodzi mi wyłącznie o idealne odwzorowanie lat 50., ale o widoczny w każdym kadrze fetysz rekwizytów. Scenografia, kostiumy, zdjęcia i zapadająca na długo w pamięć liryczna ścieżka dźwiękowa Cartera Burwella sprawiają, że ten film odbiera się zupełnie inaczej. "Carol" jest doskonałym przykładem na to, jak dużą rolę w odbiorze obrazu odgrywają wszystkie te wymienione wyżej techniczne szczegóły. To właśnie dzięki temu Blanchett i Mara mogły czuć się na planie jak ryby w wodzie. Ich sposób mówienia, chodzenia, wszystkie te gesty i niewymuszone spojrzenia mówią nam więcej niż słowa. Każda z nich jest w swej roli absolutnie genialna - Blanchett lśni jak milion dolarów, a Mara całkiem świadomie pozostaje nieco w jej cieniu. A wszystko po to, aby w finale rozkwitnąć i zafundować nam jedno z najlepszych zakończeń, jakie mogło się temu filmowi przydarzyć. Klasa sama w sobie.

"Carol" w pełni zasłużyła na wszystkie nominacje do najważniejszych nagród filmowych. Ode mnie 8/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz