Ile razy zdarzyło Wam się uśmiechać
samemu do siebie podczas seansu? Ile razy daliście się ponieść klimatowi filmu
i zupełnie odciąć od codziennej rzeczywistości? Wbrew pozorom nie każdy film
potrafi oddziaływać na widza i zaabsorbować go sobą na tyle, żeby zapomnieć o wszystkim dookoła. Wśród tych absorbujących filmów ogromną grupę stanowią te, które
zmuszają do myślenia i wymagają od widza wyjątkowej uwagi. Nie o tych filmach
chcę dziś jednak pisać. W tym poście chciałbym skupić się na dwóch filmach baśniowych, magicznych. Przez baśniowość rozumiem w tym przypadku wyjątkową klimatyczność, dzięki której można się przenieść w zupełnie inny świat. I choć recenzowane
dziś przeze mnie filmy zdają się być bardzo różne, łączy je jedno – pozostawiają na twarzach uśmiech i są naprawdę
porządnie zrealizowane. Już teraz gorąco polecam zapoznać się z obydwoma
tytułami, a póki co zachęcam do przeczytania notki.
Ratując Pana Banksa (reż.
John Lee Hancock, 2013)
Na usilne prośby swoich córek
Walt Disney (Tom Hanks) obiecuje zrealizować film na podstawie ich ulubionej
książki "Mary Poppins" autorstwa P. L. Travers (Emma Thompson). Nie
wie jednak, że spełnienie przyrzeczenia zajmie mu 20 lat. Aby uzyskać prawa do
ekranizacji Walt musi stawić czoła zgryźliwej, bezkompromisowej pisarce, która
nie zamierza patrzeć, jak jej ukochana niania-czarodziejka jest masakrowana w
trybach hollywoodzkiej machiny. Jednak w miarę spadku sprzedaży książki i
pogarszania się sytuacji finansowej, Travers godzi się
pojechać do Los Angeles, aby wysłuchać planów adaptacji. Na te dwa krótkie
tygodnie w 1961 Walt Disney wytacza najcięższą artylerię. Uzbrojony w
oszałamiające storyboardy i radosne piosenki braci Sherman, Walt przypuszcza
frontalny atak na P.L. Travers, jednak rozeźlona autorka nie ugina się pod
presją. Wkrótce potem filmowiec bezradnie obserwuje, jak prawa do książki
zaczynają wymykać mu się z ręki... (źródło: Filmweb.pl).
Ratując Pana Banksa to film, który zawiera w sobie elementy
musicalu, dramatu, komedii i filmu biograficznego. Już od pierwszych minut
uwagę widza przykuwa rewelacyjna gra aktorska Emmy Thomspon, która – choć jest
znakomitą aktorką – tym razem wznosi się na prawdziwe wyżyny. Tym bardziej boli
brak nominacji do Oscara za rolę w tym filmie… Oscary zostały już jednak
rozdane, więc nie warto zaprzątać sobie nimi już głowy. Życie pani Travers
zostaje przedstawione na dwóch płaszczyznach czasowych: teraźniejszej
(negocjacje z Disneyem oraz próby niedopuszczenia do powstania filmu opartego
na jej powieści) oraz przeszłej, która przedstawia wszystkie wydarzenia mające
wpływ na powstanie „Mary Poppins” (w tym sam pierwowzór postaci Poppins).
Sięgając po film o samym Disneyu (w dodatku wyprodukowany przez jego studio!)
można mieć wiele obaw, czy aby nie chodzi o jakąś większą kampanię reklamową.
Nic bardziej mylnego. Choć w samym filmie przedstawiono jego studio w bardzo
interesujący dla widza sposób, to jednak zdołano uniknąć przesady i
cukierkowatości. I chwała za to, bo właśnie dzięki temu Ratując Pana Banksa ma iście baśniowy klimat, tzn. zarówno bawi,
jak i wzrusza. Wielka w tym zasługa świetnie rozpisanych dialogów i bardzo
dobrze napisanego scenariusza, dzięki któremu nawet drugoplanowy (choć dla
akcji szalenie ważny!) Colin Farrell zachwyca swym aktorskim warsztatem. Bo o znakomitych
Hanksie i Giamattim nie muszę już nawet pisać, prawda? Obowiązkowo obejrzyjcie Ratując Pana Banksa – gwarantuję Wam, że
Disney przeniesie Was do świata baśni i nie poczujecie w tej podróży nawet
grama infantylizmu. Ode mnie mocne 8/10.
Złodziejka książek (reż. Brian
Percival, 2013)
Los nie oszczędza dziewięcioletniej
Liesel (Sophie Nelisse). W tak młodym wieku trafia ona do rodziny zastępczej w
Niemczech, w dodatku w samym środku II wojny światowej. Liesel będzie musiała
zjednać sobie srogą opiekunkę Rosę (Emily Watson) i w końcu zdobyć się na
zaufanie do pełniącego rolę ojca Hansa (Geoffrey Rush). W oswojeniu się z nową
sytuacją pomogą jej wykradane książki, dzięki którym pozna zupełnie inny świat.
A największy wpływ na jej dorastanie będzie miało pojawienie się w domu młodego
Żyda Maxa (Ben Schnetzer), który poprosi o schronienie…
Wydawać by się mogło, że w filmie
o tematyce wojennej nie może być nic baśniowego. A jednak… Sami twórcy
przedstawiają film jako „opowieść łączącą realizm z magią” i nie trudno się z
nimi nie zgodzić. W końcu narratorem jest tu sama Śmierć, która, jak
powszechnie wiadomo, prędzej czy później zbiera swoje żniwo. O czym tak
naprawdę jest Złodziejka książek? Bez
wątpienia film opowiada historię pięknej przyjaźni, która przecież mogła
zdarzyć się naprawdę. Wielu widzów zarzuca twórcom filmu, że przekłamują fakty
historyczne i na siłę wybielają Niemców, ale ja nie zgadzam się z tą opinią. W
końcu czy w każdej grupie społecznej istnieje wyłącznie dobrzy lub źli? Wojna
przynosi wiele szkód po każdej ze stron i najbardziej boli to, kiedy cierpią na
tym niewinni ludzie. Życie małej Liesel kochającej świat książek zostaje
ukazane w formie filmu familijnego. I choć wydarzenia z filmu nie są
idylliczne, zdecydowanie warto zasiąść do niego całą rodziną. W końcu film
zwraca uwagę na to, że warto cieszyć się z tego, co się ma: z rodziny,
przyjaciół, wolności. Złodziejka książek
będzie też wyjątkową filmową ucztą dla estetów – piękne zdjęcia i nastrojowa
muzyka zachwycą nawet największych ignorantów. Ode mnie 7/10, polecam.
Znacie inne baśniowe nie-baśnie?
Jeśli tak, obowiązkowo podzielcie się ze mną tytułami w komentarzach :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz