Wśród filmów nominowanych do
Oscarów rokrocznie znajduje się przynajmniej jeden, który powstał właśnie ze
względu na istnienie tych nagród. Wytrawni kinomani od razu potrafią rozpoznać
takie obrazy. Niejednokrotnie są to filmy odnoszące się do amerykańskiego
patriotyzmu czy takich globalnych problemów jak rasizm, nietolerancja czy uzależnienia.
W tym roku o tego typu cynizm posądza się dwóch reżyserów: Steve’a McQueena
oraz Jean-Marca Vallee. I o ile tego pierwszego można wytłumaczyć na wiele
sposobów (kolejny film utrzymany w stylu pozostałych, tudzież próba rozliczenia
się z bolesnymi dla swej rasy czasami), o tyle twórcę filmu Witaj w klubie ciężko bronić. Podczas
seansu filmu McQueena (Zniewolony. 12
Years a Slave) nawet przez chwilę nie miałem wrażenia, że oglądam film
powstały na potrzeby poruszenia Akademii i zgarnięcia jak największej liczby
Oscarów. Zupełnie odwrotnie sytuacja ma się w przypadku filmu Vallee – jestem
właśnie po seansie filmu Witaj w klubie
i wciąż nie mogę pozbyć się wrażenia, że reżyser na siłę chciał mnie poruszyć…
I choć film jest całkiem dobry, to naprawdę nie lubię czuć się
oszukiwany/wykorzystywany. Szczegóły poniżej.
Głównym bohaterem filmu jest Ron
Woodroof (Matthew McConaughey) – ćpun, dziwkarz i homofob. Kiedy z dnia na
dzień dowiaduje się, że jest nosicielem wirusa HIV, nie może w to uwierzyć.
Jego stan okazuje się być na tyle ciężki, że lekarze dają mu jedynie 28 dni
życia. Woodroof nie poddaje się jednak i próbuje za wszelką cenę ocalić swe
życie. Poprzez nielegalne sprowadzanie różnych leków zza granicy i ich
sprzedaż, tworzy własny system zdrowotny dla chorych i potrzebujących pomocy.
Pomaga mu w tym transseksualista Rayon (Jared Leto). Znajomość z Rayonem i
piętrzące się problemy zmieniają nastawienie Rona do życia…
Film Witaj w klubie porusza bardzo wiele problemów. O kilka za dużo. Przede
wszystkim jest to kolejny film traktujący o motywie korporacji, w tym przypadku
firm farmaceutycznych. Osobiście bardziej podobało mi się zeszłoroczne Panaceum, w tym przypadku właściwie
wszystko od samego początku zostaje podane widzom na tacy. Oczywiście w „złej
ekipie” musi znaleźć się miejsce dla bohaterki, której świadomość z każdą
kolejną minutą filmu wzrasta i która w końcu stanie po stronie dobra. W tym
przypadku rola ta przypadła Jennifer Garner - wciela się ona w postać młodej
pani doktor Saks. Poza tym w filmie wielokrotnie przewija się motyw tolerancji
lub jej braku. Kiedy przyjaciele Rona dowiadują się o jego chorobie,
natychmiast się od niego odwracają. Z drugiej strony on, zagorzały homofob, z
czasem otwiera się na środowisko gejów i transseksualistów, które w filmie
zostaje uosobione postacią Rayona (REWELACYJNY Jared Leto!). I tak oto ten zły
przeradza się w tego dobrego, w społecznika pełną gębą, który jest w stanie
nawet sprzedać własne auto, byle zdobyć pieniądze dla potrzebujących. Tak, ja
wiem, że film jest oparty na faktach, ale ja tego nie kupuję. W tym przypadku
słowo „oparty” zdaje się mieć ogromne znaczenie.
Do tego wszystkiego dochodzi
jeszcze Matthew McConaughey, który do roli w filmie schudł ponad 17 kilogramów.
I powiedzcie mi, że to wszystko razem nie wygląda jak idealnie skrojone pod
najważniejsze nagrody przemysłu filmowego… Oczywiście sam film się broni i
ogląda się go całkiem nieźle. Ogromna w tym zasługa duetu McConaughey-Leto –
zarówno jeden jak i drugi w pełni zasługują na oscarowe nominacje. Obaj panowie
wspinają się na wyżyny, ich dialogi bawią, elektryzują, poruszają. Osobiście
uważam, że to Jared Leto jest największym wygranym tego filmu. Zupełnie nie
spodziewałem się po nim tak dobrego warsztatu… Matthew McConaughey ostatnio gra
w samych dobrych filmach, ponadto rewelacyjnie prezentuje się w najnowszym
hicie HBO (Detektyw). Ktoś kiedyś
powiedział, że rok 2014 będzie należał do niego i ciężko się z tym nie zgodzić.
Czy w recenzowanym przeze mnie filmie zagrał na miarę Oscara? Ciężko ocenić. Moim
zdaniem Leonardo DiCapiro w roli Belforta (Wilk
z Wall Street) jest jednak niedościgniony…
I co? Pewnie spodziewacie się słabej oceny? Nic bardziej mylnego. Pomimo tego całego cynizmu i wyrachowania, Witaj w klubie to naprawdę dobry film. TYLKO (lub aż) dobry, w związku z czym nominacja do Oscara w kategorii "Najlepszy film" wydaje się być małym nieporozumieniem. Ode mnie 7,5/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz