Stosunkowo długo zastanawiałem
się, czy pisać tę notkę, bo – umówmy się – znacznie przyjemniej pisze się na
temat dobrych filmów. Wiadomo, że łatwo jest krytykować, wytykać błędy czy
pisać, że samemu zrobiłoby się ten film o wiele lepiej. Inna sprawa, że w
przypadku kina krytyka jest niezbędna. W dzisiejszych czasach powstaje tak
wiele filmów, że naprawdę ciężko jest wyselekcjonować tylko te najlepsze.
Prowadząc bloga filmowego czuję się w obowiązku nie tylko polecać Wam dobre
filmy, ale również ostrzegać przed tymi złymi. W końcu każdy ceni sobie swój
czas i pieniądze. Nie dajcie się zatem nabrać na głośne hasła z kolorowych plakatów
albo, co gorsza, na gwiazdorską obsadę. Bo miernemu scenariuszowi nawet
najbardziej utalentowane aktorsko gwiazdy nie pomogą. Poniżej prezentuję trzy
krótkie recenzje bardzo popularnych komedii okresu wakacji 2013. Już na wstępie
chcę zaznaczyć, że żadnej z nich Wam nie polecam. I z wielkim smutkiem przyznaję,
że każdy z tych filmów okazał się dla mnie ogromnym rozczarowaniem.
Wielkie wesele (reż.
Justin Zackham, 2013)
Elle (Diane Keaton) i Don (Robert
De Niro) Griffinowie nienawidzą się najbardziej na świecie. Gdyby mogli –
rozszarpali by się na strzępy! Teraz jednak będą musieli udawać najszczęśliwszą
rodzinę pod słońcem. Na ślubie ich adoptowanego syna (Topher Grace) ma pojawić
się głęboko wierząca Madonna Soto – biologiczna matka pana młodego. Jak uniknąć
katastrofy? Nic prostszego – wystarczy nie zachowywać się jak zwykle, nie być
sobą i zdobyć się na najbardziej fałszywe uśmiechy świata! Czy to będzie łatwe?
Oczywiście, że nie! Ale może chociaż na zdjęciu uda się ładnie wyjść z rodziną
(źródło: Filmweb.pl).
Wydawać by się mogło, że to
idealny film na leniwe niedzielne popołudnie, do obejrzenia z całą rodziną. Nic
bardziej mylnego! Bo nie dość, że Zackham serwuje widzom odgrzewanego kotleta w
postaci kolejnej komedii pod hasłem ślubu młodej pary, to jest on wyjątkowo niesmaczny.
Tuż po seansie zadałem sobie pytanie, po co właściwie powstają takie filmy?! O
zgrozo, to miała być komedia, a nie zaśmiałem się w kinie ani raz, podobnie
zresztą jak pozostali widzowie, których – nomen omen – sporo do kina przybyło. Doskonale wiem zresztą, dlaczego.
Diane Keaton, Robert De Niro, Susan Sarandon, Amanda Seyfried, Robin Williams,
Katherine Heigl – czyż te nazwiska nie powinny być gwarancją sukcesu? A
no, powinny, ale niestety w tym przypadku nie wyszło. W filmie pojawia się
zdecydowanie za dużo postaci, przez co widzowie mają problem z ich bliższym
poznaniem lub utożsamieniem się z nimi. Na dodatek kompletnie brak pomiędzy
nimi chemii, przez co momentami ma się wrażenie, że ogląda się kolejny odcinek
opery mydlanej pokroju Mody na sukces.
Skojarzeń z tą soap operą można mieć zresztą bez liku, bo jak się w końcu
okaże, tutaj też każdy z każdym… Nie, nie, nie! Film jest wtórny, nie śmieszny,
a postaci zupełnie nieciekawe. Pod żadnym pozorem nie kuście się na niego,
nawet ze względu na te fantastyczne nazwiska!
Millerowie (reż. Rawson Marshall Thurber, 2013)
David Burke (Jason Sudeikis) jest
pomniejszej klasy dealerem marihuany. Jego klientami są kucharze, matki, ale
nie dzieci – ma przecież skrupuły. Co więc mogło pójść źle? Wiele rzeczy. Woląc
z oczywistych powodów trzymać się w cieniu, na własnej skórze odczuwa, że żaden
dobry uczynek nie uchodzi bezkarnie. Kiedy próbuje pomóc nastolatkom z
sąsiedztwa, napada na niego trzech bezdomnych punków, którzy kradną mu towar i
pieniądze, przez co staje się dłużnikiem swego dostawcy,
Brada (Ed Helms). Aby zacząć od nowa – i zachować zdrowie, a pewnie też życie –
David musi stać się przemytnikiem narkotyków na dużą skalę i sprowadzić
najnowszą dostawę Brada z Meksyku. Z pomocą swoich sąsiadów: cynicznej
striptizerki Rose (Jennifer Aniston), niedoszłego klienta Kenny’ego (Will
Poulter) oraz sprytnej, znającej życie ulicy nastolatki Casey (Emma Roberts)
obmyśla niezawodny plan (źródło: Filmweb.pl).
Z Millerami mam ogromny problem. Komedia z
wytwórni Warner Brosa miała być prawdziwym hitem tych wakacji. Do kin
oczywiście udały się tłumy i o dziwo, duża część widzów twierdzi, że na filmie
bawiła się znakomicie. Również wielu spośród moich znajomych blogerów
pochwaliło film, choć czytając ich recenzje (w większości pisane właśnie dla
Warner Brosa) przez myśl nieraz przeszło mi, że nie są one do końca obiektywne.
Bo ja naprawdę uwielbiam się śmiać, widziałem mnóstwo komedii, ponadto kocham
nade wszystko Jennifer Aniston, ale Millerowie
strasznie mi cuchną :( Owszem, zaśmiałem się całe trzy razy i byłem zachwycony
zakończeniem, w którym twórcy zaserwowali widzom fragmenty scen-wpadek (czyż
scena z Jennifer uśmiechającą się do soundtracka z Friends nie była urocza?), ale cały film jest dla mnie jednym
wielkim gniotem. Nawet wspomniana Aniston się nie popisała, a wręcz uważam, że
zagrała bardzo słabo! Zabrakło mi w Millerach
zarówno komizmu postaci, jak i bohaterów. Dialogi również mnie nie śmieszyły, a
wręcz żenowały i wymuszały na mojej twarzy grymasy. Oczywiście, jak to w
amerykańskich komediach, twórcy filmowi chcieli przemycić jakieś wartości lub prawdy
życiowe, ale tutaj kompletnie im to nie wyszło. Krótko mówiąc, bardzo mi się
nie podobało, a czas poświęcony na seans uznałem za stracony. I wciąż się
zastanawiam, co ludzi bawi w tym filmie? Jeśli ktoś wie, niech obowiązkowo mi
napisze! Ja nie polecam, a fe!
To już jest koniec
(reż. Evan Goldberg, Seth Rogen, 2013)
Film jest bardzo nietypową
produkcją, gdyż odgrywający główne role aktorzy grają samych siebie. W ten
sposób na pierwszym planie mam takie gwiazdy jak: Seth Rogen, James Franco,
Jonah Hill, Jay Baruchel czy Emma Watson. Jay i Seth udają się na szaloną
imprezę do Franco. Zabawa trwa w najlepsze, kiedy nagle przerywają ją dziwne
zjawiska. Wszystko wskazuje na to, że nadchodzi koniec świata…
Wow, ile ja na ten film czekałem!
Ostrzyłem sobie na niego pazurki ze względu na trzy nazwiska – Rogen, Franco,
Watson. A po seansie wyszedłem z kina z uczuciem, jakby ktoś mocno uderzył mnie
cegłą w głowę. Bo, posługując się językiem głównych bohaterów, większego „fucking
shit” chyba w życiu nie widziałem. Właściwie nie wiem, co mam o tym filmie
napisać, gdyż poziom żenady i pastiszu sięga w nim zenitu. Nie dajcie się
zwieść hasłom krytyków, że to satyra na amerykańskie kino, bo nawet jeśli w
niektórych scenach można odnieść takie wrażenie, to w całości film jest nie do
strawienia. Zaśmiałem się jeden jedyny raz i to z Jamesa Franco, który rzucił
jakiś głupi tekst. Właściwie w czasie trwania całego filmu nie usłyszycie nawet
jednego normalnego zdania (pomijając już fakt, że co drugie słowo to słynne
F-word, które powtarzane z taką wielokrotnością po jakichś pięciu minutach
naprawdę zaczyna razić). Jest tu co prawda kilka odniesień to szerokorozumianej
popkultury, ale podanych w mało atrakcyjny sposób. Panie Rogen, nie popisał się
pan. Kompletnie nie bawi mnie taka forma komedii, więc z pewnością nie udam się
na jego kolejny film (dziś wyczytałem, że planuje on nakręcić ambitny film o
losach parówki…). Najbardziej zabolał mnie udział Emmy Watson w tym gniocie –
wiem, że to tylko rola epizodyczna, ale na Boga, WHY? Przecież aktorka jej
pokroju naprawdę nie musi sobie psuć filmografii czymś takim. Pojawia się też
Rihanna, która odśpiewuje zdanie żenującej piosenki pod zacnym tytułem „Take your
panties off”. Jedyne, co mi się w tym filmie podobało, to muzyka! I cóż, muszę
to napisać, szacun dla aktorów, którzy zdecydowali się zagrać samych siebie w
czymś takim. Bo jednak trzeba mieć sporo dystansu… Chyba już wiecie, że nie
wolno Wam tego oglądać? :)
Wielkie wesele - coś strasznego - nawet wyszedłem na 2 minuty i nie zatrzymałem ! :) i tak nic nie straciłem.
OdpowiedzUsuńMillerowie - nie widziałem.
This is the End - Tutaj mam zupełnie odmienne zdanie. Ale o to przecież chodzi :) Nominowany do oscara Jonah Hill - który parokrotnie o tym wspomina, Rogen, Franco. Nawet trailer drugiej części Pineapple Express był. Ja dostałem to na co czekałem. Pozdrawiam
"Wielkie wesele" widziałam, bo bilety dostałam, a darowanemu koniowi...wiadomo. Film mnie jednak zmęczył, jak większość weselnych produkcji. "Millerów" nawet nie miałam w planach, bo zwiastun wyjątkowo mnie zniechęcił i nawet nie wierzyłam chwalącym film blogerom ;-) A z "To już koniec", to mam największy problem, coś czuję, że to nie do końca kino w moim stylu, ale James Franco kusi...
OdpowiedzUsuń"Millerów" nie miałem zamiaru oglądać, ale miałem nadzieję, że "To już koniec" będzie świetnym, niekonwencjonalnym filmem, na który warto poświęcić czas i pieniądze. Wygląda na to, że się pomyliłem - mnie też nie bawi powtarzanie w kółko przekleństw. Jedno powiedziane w odpowiednim momencie wystarczy, jak to wykazał Machulski w "Seksmisji".
OdpowiedzUsuń