Po tym filmie pojechali chyba
wszyscy… Bardzo regularnie staram się odwiedzać wszystkie moje ulubione blogi
filmowe (ich listę możecie znaleźć po prawej stronie) i przyznam, że recenzje
filmu W drodze skutecznie odradzały
mi seans. Nie jestem żadnym fanem filmów Sallesa (właściwie wielu z jego filmów
jeszcze nie miałem okazji zobaczyć), ale akurat ten zainteresował mnie już po
przeczytaniu samego opisu. Bardzo miło wspominam Marzycieli Bertulocciego i jakoś pod skórą czułem, że W drodze okaże się równie przyjemne. I
wiecie co? Nie pomyliłem się. Bo jakby na przekór wszystkim, ten film naprawdę
mi się spodobał.
Głównych bohaterów mamy tutaj
trzech – młodego pisarza Sala Paradise’a (Sam Riley), jego nieobliczalnego
przyjaciela Deana Moriarty’ego (Garrett Hedlund) oraz Marylou (Kristen Stewart)
- wyzwoloną dziewczynę Deana. Ta złożona
z kompletnie różnych osobowości grupa wyrusza w szaloną wyprawę po Ameryce.
Podróżują kradzionymi samochodami, szukając totalnej swobody, radości, wolnej
miłości i kolejnych przygód (źródło: Filmweb.pl).
Lubię filmy o egzystencjalizmie,
zwłaszcza, kiedy ich głównymi bohaterami są młodzi, nieco zagubieni i jeszcze
niedoświadczeni życiem ludzie. Tak jest właśnie w przypadku bohaterów W drodze. Pełniący rolę narratora Sal
poszukuje swojego miejsca na ziemi i własnej ideologii, która pozwoli mu żyć w
zgodzie z samym sobą. Dean z kolei to typowa gwiazda socjometryczna i
egocentryk, który uwielbia być w centrum uwagi. O Marylou ciężko właściwie
cokolwiek powiedzieć – wiadomo, że nienawidzi żadnych ograniczeń i zobowiązań
oraz nade wszystko pragnie wolności. Cała trójka spędza swą młodość podróżując
po Ameryce, wciąż czytając filozoficzne książki, cytując je i prowadząc
egzystencjalne dysputy. Daleko im jednak do mędrców, gdyż każdą wolną chwilę
spędzają na zabawie i poznawaniu samych siebie. A to w tym przypadku oznacza
nie tylko eksperymenty z alkoholem i narkotykami, ale przede wszystkim z
seksualnością, przez co zaczyna ich łączyć bardzo specyficzna więź.
Bardzo dokładne portrety
psychologiczne wszystkich bohaterów są bez wątpienia największym plusem tego
filmu. Otóż widzowie mają okazję przekonać się, iż ciągłe podróżowanie w celu
próby poznania samego siebie powoli zaczyna stawać się stylem życia. Właśnie
tak jest w przypadku Deana, który będąc już dorosłym mężczyzną nie potrafi
uwolnić się od czasów młodości. Z tego też względu osiąga kolejne porażki, w
tym jako mąż, ojciec, pracownik, czyli właściwie jako normalny człowiek.
Prowadzenie spontanicznego życia lekkoducha niebezpiecznie wciąga i to nawet do
tego stopnia, że jest się w stanie poświęcić przyjaźń. Cały charakter
wszystkich wydarzeń idealnie oddaje narracja Sala „(...) jedyni ludzie, którzy mnie
interesują to szaleńcy (…) którzy chcą wszystkiego spróbować, nigdy nie ziewają
i którzy płoną jak świeca w nocy”.
Film bardzo podobał mi się
również pod względem aktorskim. Bez wątpienia najlepiej zagrał Garrett Hedlund
wcielający się w rolę Deana (swoją drogą, przyszło mu zagrać najciekawszą rolę).
Nie mogę jednak napisać też żadnego złego słowa o grze aktorskiej Sama Rileya
czy Kristen Stewart. Tak, wiem, możecie obrzucić mnie pomidorami i w ogóle spalić
na stosie, ale Kristen naprawdę bardzo dobrze odegrała swoją postać – scena jej
pełnego zmysłów tańca była moim zdaniem jedną z najlepszych. Na drugim tle
przewijają się też Kirsten Dunst i Amy Adams i choć grają raczej epizodycznie, to
całkiem miło się je ogląda. Jeśli chodzi o stronę techniczną, to ani montaż ani
ścieżka dźwiękowa nie zwróciły mojej większej uwagi. Największą wadą jest bez
wątpienia długość filmu, który przez to, że trwa prawie 2,5h wydaje się być
śmiertelnie nudny.
Po seansie zastanawiałem się, o
czym właściwie był ten film. O przyjaźni? Fascynacji? A może właśnie o
przemijaniu? Film zmusił mnie do jakichś tam refleksji, więc podobnie jak Marzyciele otrzymał ode mnie zacne 7/10.
Ja ze swojej strony polecam, chociaż ostrzegam, że momentami będzie mega
nuuuudno.
Sprawdź książkę i ogólnie o Beat Generation poczytaj, ciekawa sprawa. Jest jeszcze parę filmów opartych na ich życiu i twórczości, a parę innych, nomen omen, "w drodze".
OdpowiedzUsuńTak właśnie planuję zrobić. A z tych filmów "w drodze", najbardziej czekam chyba na "Kill your darlings" :)
UsuńA ja ten film sobie odpuściłem. Po części ze względu na nieprzychylne recenzje, ale po części dlatego, że chciałbym najpierw szerzej zapoznać się z literaturą beatnikowców, o której pisze MatiPro. Na razie w zasadzie czytałem tylko Keseya, więc to wszystko jeszcze przede mną.
OdpowiedzUsuńże tak rzucę klasykiem: książka była lepsza.
OdpowiedzUsuńBardzo dobrze czasem samemu się przekonać :).
OdpowiedzUsuńmnie sie tez bardzo ten film podobal, i kapitalnie odmalowane lata 1940te, a mlodosc jest zawsze taka sama... :-)
OdpowiedzUsuńDokładnie tak :)
Usuńmnie sie tez bardzo ten film podobal, i kapitalnie odmalowane lata 1940te, a mlodosc jest zawsze taka sama... :-)
OdpowiedzUsuń