wtorek, 25 lutego 2014

O uroczej starszej pani - Tajemnica Filomeny (reż. Stephen Frears, 2013)



Przez kilka ostatnich tygodni recenzowałem dla Was wyłącznie filmy nominowane do Oscara. Dziś nadszedł czas na ostatnią z recenzji z tego cyklu. Jakiś czas temu trafiła mi się okazja obejrzenia Tajemnicy Filomeny na jednym z pokazów przedpremierowych, ale na skutek różnych okoliczności nie udało mi się na niego dotrzeć. W związku z tym musiałem poczekać, aż film trafi do polskich kin i bardzo się cieszę, że stało się to na tydzień przed oscarową galą. Przyznaję, że miałem w stosunku do tego obrazu bardzo wiele obaw. Podobnie jak Nebraska Payne’a, film Tajemnica Filomeny pod względem poruszanej tematyki kompletnie nie pasował mi do pozostałych nominowanych w kategorii „Najlepszy film”. Stephen Frears ma na swoim koncie kilka hitów (Królowa, Pani Henderson, Niewidoczni), ale w jego twórczości można też znaleźć kilka mniej chlubnych tytułów, jak choćby ostatni kit – Żądze i pieniądze. Seans okazał się zaskakująco przyjemny i na dobrą sprawę zgadzam się z wszystkimi nominacjami dla filmu, choć należy uczciwie przyznać, iż spośród filmów wyprodukowanych w minionym roku znajdowało się kilka takich, które znacznie bardziej zasługiwały na oscarową nominację w tej najważniejszej kategorii.

  

Scenariusz filmu jest oparty na prawdziwej historii. Główną bohaterką jest tytułowa Filomena (Judi Dench). Jako młoda dziewczyna zaszła w ciążę, przez co została „okryta hańbą” i trafiła do klasztoru „dla wyklętych i zhańbionych” dziewcząt. To właśnie tam na świat przyszedł Anthony, który jako mały chłopiec został zabrany matce i adoptowany przez jedną z amerykańskich rodzin. Po latach Filomena wraca wspomnieniami do tych wszystkich wydarzeń i przy pomocy błyskotliwego dziennikarza Martina Sixsmitha (Steve Coogan) postanawia odnaleźć swego syna. W tym celu wyrusza w podróż do Ameryki…

Jeszcze nie tak całkiem dawno zarzucałem twórcom filmu Witaj w klubie, iż poruszyli w nim zbyt wiele kontrowersyjnych tematów. Na pierwszy rzut oka Tajemnica Filomeny zdaje się mieć podobny problem – w tym półtoragodzinnym obrazie zostaje poruszonych tyle motywów (homoseksualizm, AIDS, kościół), iż spokojnie można by nimi obdzielić kilka innych produkcji. Wszystkie te motywy układają się jednak w bardzo sensowną całość oraz – co najważniejsze – miały miejsce w realnym świecie. Tajemnica Filomeny porusza bowiem znacznie bardziej, kiedy ma się świadomość, iż cała ta historia zdarzyła się naprawdę. Prawdziwa Filomena żyje do dziś, ma się bardzo dobrze, jest założycielką fundacji o szczytnym celu, a jakiś czas temu miała nawet okazję widzieć się z papieżem Franciszkiem, który obiecał jej, że na pewno obejrzy film. Największym paradoksem jest bowiem to, iż produkcja, która zyskała miano antykościelnej jeszcze przed swą premierą, tak naprawdę uczy dwóch najważniejszych chrześcijańskich wartości: miłości i przebaczenia.

Filomena Lee kieruje się w swym życiu wielkim poszanowaniem dla religii i nawet w momencie, w którym powinna wykląć kościół i rozpocząć z nim walkę, pozostaje wierna swym wartościom. Wcielająca się w jej postać Judi Dench nie raz otwarcie przyznała w wywiadach, iż postać tej kobiety ją oczarowała. Powiedzcie mi, czy po seansie można użyć jakichkolwiek innych słów? Dench była w tej roli tak urocza i przekonująca, że każdy z widzów mimowolnie polubił oszczędną, rozkochaną w tanich romansach i jednocześnie szalenie szczerą/bezpośrednią starszą panią. Ogromne znaczenie miało też zestawienie jej w duecie z Martinem – inteligentnym ateistą o zupełnie innym światopoglądzie i nastawieniu do życia. Dialogi dwóch tak różnych postaci okazują się być na tyle błyskotliwymi i zabawnymi, że w niektórych momentach film bardziej przypomina komedię niż dramat. Poza znakomitym scenariuszem i grą aktorską, na wielką uwagę zasługuje też niezwykła ścieżka dźwiękowa, która zostaje z widzem jeszcze na długo po seansie.

Co tu dużo pisać, Tajemnica Filomeny to naprawdę piękny film (choć ja wciąż upieram się, iż słowo „uroczy” pasuje do niej jak żadne inne). Film raczej nie zgarnie żadnego Oscara, ale gdyby tak się zdarzyło, byłbym mile zaskoczony. Ode mnie mocne 8/10.


4 komentarze:

  1. Czyli Frears dał radę! Bardzo się cieszę i mam nadzieję jak najszybciej obejrzeć :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mówisz, że Frears znów nie zawodzi? To dobrze. Idę do kina, pal licho Oscary ;). Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  3. Moje odczucia związane z filmem są podobne, ale jedną sprawę bardziej bym wyostrzyła. Film był rzeczywiście "uroczy", ale tylko w warstwie formalnej. Mam na myśli grę aktorską, zdjęcia (szczególnie zachwyciły mnie irlandzkie pejzaże), kilka scen (zwłaszcza na lotnisku, gdy Filomena streszcza przeczytaną właśnie książkę), piękna muzyka (choć bardzo przypominająca kompozycje z "Dziewczyny z perłą"). Te pozytywne wrażenia docierają do mnie jednak dopiero teraz, dwa tygodnie po obejrzeniu filmu. Wychodząc z kina czułam się jednak emocjonalnie wykończona... Tematyka bowiem nie była "urocza". Moją uwagę - zamiast dialogów i niewątpliwie czarującej postaci Filomeny - pochłonął dramat matek, które zostały pozbawione własnych dzieci i opaczne rozumienie przykazań przez siostry zarządzające schroniskiem. Faktycznie, mogłyby one uczyć się ewangelicznego przebaczenia i miłości od Filomeny... Może inaczej przeżywa się ten film, gdy nie ma się własnych dzieci... Scenariusz jednak bardzo mnie wciągnął i nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to mnie spotkało to nieszczęście... Dlatego uważam, że warto obejrzeć film, ale trzeba się nastawić nie tylko na przeżycia estetyczne, lecz również na solidną refleksję i - w przypadku wrażliwców - na współodczuwanie bólu matki... A na to nie wszyscy są gotowi...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście masz rację.W recenzji chciałem powstrzymać się jednak od tego typu komentarzy, aby nie zdradzać za dużo z fabuły.

      Usuń