Przez kilka ostatnich tygodni
recenzowałem dla Was wyłącznie filmy nominowane do Oscara. Dziś nadszedł czas
na ostatnią z recenzji z tego cyklu. Jakiś czas temu trafiła mi się okazja
obejrzenia Tajemnicy Filomeny na
jednym z pokazów przedpremierowych, ale na skutek różnych okoliczności nie
udało mi się na niego dotrzeć. W związku z tym musiałem poczekać, aż film trafi
do polskich kin i bardzo się cieszę, że stało się to na tydzień przed oscarową
galą. Przyznaję, że miałem w stosunku do tego obrazu bardzo wiele obaw.
Podobnie jak Nebraska Payne’a, film Tajemnica Filomeny pod względem
poruszanej tematyki kompletnie nie pasował mi do pozostałych nominowanych w
kategorii „Najlepszy film”. Stephen Frears ma na swoim koncie kilka hitów (Królowa, Pani Henderson, Niewidoczni),
ale w jego twórczości można też znaleźć kilka mniej chlubnych tytułów, jak
choćby ostatni kit – Żądze i pieniądze.
Seans okazał się zaskakująco przyjemny i na dobrą sprawę zgadzam się z
wszystkimi nominacjami dla filmu, choć należy uczciwie przyznać, iż spośród filmów
wyprodukowanych w minionym roku znajdowało się kilka takich, które znacznie
bardziej zasługiwały na oscarową nominację w tej najważniejszej kategorii.
Scenariusz filmu jest oparty na
prawdziwej historii. Główną bohaterką jest tytułowa Filomena (Judi Dench). Jako
młoda dziewczyna zaszła w ciążę, przez co została „okryta hańbą” i trafiła do
klasztoru „dla wyklętych i zhańbionych” dziewcząt. To właśnie tam na świat
przyszedł Anthony, który jako mały chłopiec został zabrany matce i adoptowany
przez jedną z amerykańskich rodzin. Po latach Filomena wraca wspomnieniami do
tych wszystkich wydarzeń i przy pomocy błyskotliwego dziennikarza Martina
Sixsmitha (Steve Coogan) postanawia odnaleźć swego syna. W tym celu wyrusza w
podróż do Ameryki…
Jeszcze nie tak całkiem dawno
zarzucałem twórcom filmu Witaj w klubie,
iż poruszyli w nim zbyt wiele kontrowersyjnych tematów. Na pierwszy rzut oka Tajemnica Filomeny zdaje się mieć
podobny problem – w tym półtoragodzinnym obrazie zostaje poruszonych tyle
motywów (homoseksualizm, AIDS, kościół), iż spokojnie można by nimi obdzielić
kilka innych produkcji. Wszystkie te motywy układają się jednak w bardzo
sensowną całość oraz – co najważniejsze – miały miejsce w realnym świecie. Tajemnica Filomeny porusza bowiem
znacznie bardziej, kiedy ma się świadomość, iż cała ta historia zdarzyła się
naprawdę. Prawdziwa Filomena żyje do dziś, ma się bardzo dobrze, jest
założycielką fundacji o szczytnym celu, a jakiś czas temu miała nawet okazję
widzieć się z papieżem Franciszkiem, który obiecał jej, że na pewno obejrzy
film. Największym paradoksem jest bowiem to, iż produkcja, która zyskała miano
antykościelnej jeszcze przed swą premierą, tak naprawdę uczy dwóch
najważniejszych chrześcijańskich wartości: miłości i przebaczenia.
Filomena Lee kieruje się w swym
życiu wielkim poszanowaniem dla religii i nawet w momencie, w którym powinna
wykląć kościół i rozpocząć z nim walkę, pozostaje wierna swym wartościom.
Wcielająca się w jej postać Judi Dench nie raz otwarcie przyznała w wywiadach,
iż postać tej kobiety ją oczarowała. Powiedzcie mi, czy po seansie można użyć
jakichkolwiek innych słów? Dench była w tej roli tak urocza i przekonująca, że
każdy z widzów mimowolnie polubił oszczędną, rozkochaną w tanich romansach i
jednocześnie szalenie szczerą/bezpośrednią starszą panią. Ogromne znaczenie
miało też zestawienie jej w duecie z Martinem – inteligentnym ateistą o
zupełnie innym światopoglądzie i nastawieniu do życia. Dialogi dwóch tak
różnych postaci okazują się być na tyle błyskotliwymi i zabawnymi, że w niektórych
momentach film bardziej przypomina komedię niż dramat. Poza znakomitym
scenariuszem i grą aktorską, na wielką uwagę zasługuje też niezwykła ścieżka
dźwiękowa, która zostaje z widzem jeszcze na długo po seansie.
Co tu dużo pisać, Tajemnica Filomeny to naprawdę piękny
film (choć ja wciąż upieram się, iż słowo „uroczy” pasuje do niej jak żadne
inne). Film raczej nie zgarnie żadnego Oscara, ale gdyby tak się zdarzyło,
byłbym mile zaskoczony. Ode mnie mocne 8/10.
Czyli Frears dał radę! Bardzo się cieszę i mam nadzieję jak najszybciej obejrzeć :)
OdpowiedzUsuńMówisz, że Frears znów nie zawodzi? To dobrze. Idę do kina, pal licho Oscary ;). Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńMoje odczucia związane z filmem są podobne, ale jedną sprawę bardziej bym wyostrzyła. Film był rzeczywiście "uroczy", ale tylko w warstwie formalnej. Mam na myśli grę aktorską, zdjęcia (szczególnie zachwyciły mnie irlandzkie pejzaże), kilka scen (zwłaszcza na lotnisku, gdy Filomena streszcza przeczytaną właśnie książkę), piękna muzyka (choć bardzo przypominająca kompozycje z "Dziewczyny z perłą"). Te pozytywne wrażenia docierają do mnie jednak dopiero teraz, dwa tygodnie po obejrzeniu filmu. Wychodząc z kina czułam się jednak emocjonalnie wykończona... Tematyka bowiem nie była "urocza". Moją uwagę - zamiast dialogów i niewątpliwie czarującej postaci Filomeny - pochłonął dramat matek, które zostały pozbawione własnych dzieci i opaczne rozumienie przykazań przez siostry zarządzające schroniskiem. Faktycznie, mogłyby one uczyć się ewangelicznego przebaczenia i miłości od Filomeny... Może inaczej przeżywa się ten film, gdy nie ma się własnych dzieci... Scenariusz jednak bardzo mnie wciągnął i nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to mnie spotkało to nieszczęście... Dlatego uważam, że warto obejrzeć film, ale trzeba się nastawić nie tylko na przeżycia estetyczne, lecz również na solidną refleksję i - w przypadku wrażliwców - na współodczuwanie bólu matki... A na to nie wszyscy są gotowi...
OdpowiedzUsuńOczywiście masz rację.W recenzji chciałem powstrzymać się jednak od tego typu komentarzy, aby nie zdradzać za dużo z fabuły.
Usuń