niedziela, 22 stycznia 2017

Manchester by the Sea, reż. Kenneth Lonergan, 2016


Jakie to smutne, że przez problemy z dystrybucją omija nas tak wiele znakomitych filmów. Najlepszym tego przykładem jest recenzowany dziś przeze mnie najnowszy film Kennetha Lonergana, którego nie można obejrzeć w tak popularnych kinopleksach jak Multikino, Cinema City czy Helios. Smuteczek na całego, bo "Manchester by the Sea" to być może nie tylko najpoważniejszy konkurent "La La Land" w walce o Oscara, ale również jeden z najlepszych filmów 2016 roku (zgodnie z datą amerykańskiej premiery). Lonergan nie szarżuje, nie tworzy zaskakujących plot-twistów, a jednak jego najnowszy obraz ogląda się z naprzemiennie ze skupieniem, fascynacją, melancholią. W jednej chwili czujecie, że do oczu napływają Wam łzy, by po chwili wybuchnąć na głos śmiechem. Utkanie tak przejmującego słodko-gorzkiego kina to ogromna sztuka. Ruszajcie do kin studyjnych, póki grają, a jeśli jeszcze nie czujecie się przekonani, przeczytajcie całą recenzję.


Opowieść jakich wiele. Pod względem fabularnym Lonergan nie jest oryginalny. Przedstawia nam historię, z jaką mieliśmy okazję już nie raz spotkać się w kinie. Boleśnie doświadczony życiem Lee (Casey Affleck) dowiaduje się z dnia na dzień o śmierci swego brata (Kyle Chandler). Lee zmuszony jest wrócić do rodzinnego Manchesteru nie tylko po to, aby zająć się sprawami pogrzebowymi, ale przede wszystkim po to, by formalnie przejąć opiekę nad bratankiem (Lucas Hedges). Zgrabny montaż oraz wyjątkowo zręcznie poprowadzona fabuła prowadzona w dwóch osiach czasowych pozwolą z czasem poznać przeszłość Lee oraz dowiedzieć się, jakie były przyczyny jego wyjazdu z Manchesteru. Dopiero po czasie widzowie mogą poznać źródło smutku i poczucia beznadziei Lee. Czy powrót do przeszłości pozwoli mu uporać się z wewnętrznymi demonami? Och, gdyby życie było tak proste...


Czy Lee zdoła porozumieć się z nastoletnim Patrickem? 

Ból istnienia. Jak już wspomniałem, "Manchester by the Sea" to opowieść słodko-gorzka. Oglądając kolejne sceny trudno nie współczuć Lee - kibicujemy mu i pragniemy, aby dojrzał w końcu jakieś światło. Jego historia to najlepszy przykład tego, jak łatwo można spieprzyć sobie życie. I to na długie, długie lata, a być może nawet do końca życia... Wcielający się w rolę Lee Casey Affleck w kompletny sposób oddał ból istnienia tej postaci. Ten ból widać w jego oczach, gestach, postawie, zaciśniętych pięściach. Lonergan w wybitny sposób ukazał problemy z komunikacją dorosłych ludzi. Jakże wybitna jest scena, w której Lee wraz z byłą żoną (wybitna Michelle Williams, która błyszczy w każdej ze scen, w której się pojawia) próbują wyjaśnić sobie nieporozumienia, a poza jąkaniem się i bełkotaniem nie potrafią wydobyć z siebie żadnych sensownych słów. Bo przecież znacznie łatwiej rozładować emocje rozbijając szybę czy wdając się w barze w bójkę. Poza tą dwójką warto zwrócić też uwagę na rolę Lucasa Hedgesa, którego postać, choć z powodu śmierci ojca postawiona również w dramatycznej sytuacji, jest źródłem wielu naprawdę zabawnych scen. Niektóre z dialogów Lee i Patricka powinny przejść do historii jako kultowe. 


 Huh? To bez wątpienia najbardziej wybitna scena z całego filmu. Jedna z tych, o których się nie zapomina.


Autentyczność. W dzisiejszych czasach niezwykle trudno znaleźć film, który będzie przykuwał uwagę swą prawdziwością, autentycznością. A właśnie taki jest "Manchester by the Sea" - Lonergana nie da oskarżyć się o epatowanie czymkolwiek czy wywoływanie jakichś emocji za wszelką cenę. Ten film wchłania się wszystkimi porami i zostaje z nami jeszcze na długo po seansie. Osobiście obdarowałbym reżysera i aktorów całym workiem nagród, chociaż nie potrafię odpowiedzieć, czy obraz ten jest lepszy od "La La Land". To tak różne filmy, że wręcz nie da się ich porównywać... Poza tym wciąż nie widziałem jeszcze "Moonlight", który zdobył Złotego Globa w kat. "Najlepszy dramat" i przez wielu jest typowany na czarnego konia Oscarów 2017. W pełnym odbiorze "Manchester by the Sea" przeszkadzała mi jedynie ścieżka dźwiękowa, która nie przypadła mi do gustu. Co ciekawe, wielcy krytycy uważają ją za jeden z największych atutów filmu, a zatem raczej nie sugerujcie się moim zdaniem. Jak wiadomo, są gusta i guściki. A film jest znakomity, koniec kropka. 9,5/10.

A to jeden z najpiękniejszych kadrów filmowych ever.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz