środa, 18 stycznia 2017

La La Land, reż. Damien Chazelle, 2016

Jeśli czytacie moje recenzje, doskonale wiecie, że zdecydowanie bardziej wolę chwalić niż krytykować. Krytyka nie sprawia mi żadnej frajdy, w związku z czym częściej "na siłę" staram się doszukiwać w filmach zalet niż wad. W moich recenzjach staram się być nie tylko uczciwy sam ze sobą, ale przede wszystkim z Czytelnikami, którzy często w oparciu o to, co tutaj przeczytają, podejmują decyzję o pójściu do kina. Dzisiejszy dzień jest dla mnie wyjątkowy, gdyż zasiadłem do klawiatury z wyjątkową radością, a pisanie recenzji okazało się najbardziej komfortowe w całej historii mojego blogowania. Trafiłem bowiem na film, który nie tylko zachwycił mnie pod każdym względem, ale też który - moim skromnym zdaniem - jest pozbawiony wad. Tak, w końcu seans zakończył się przyznaniem oceny 10/10, co zdarza się niezwykle rzadko. Dlaczego "La La Land" Damiena Chazelle'a zawładnął moją duszą i umysłem? O tym przeczytacie poniżej (recenzja nie zawiera spoilerów!).


Prosta historia o miłości. Wydawać by się mogło, że to kolejny film z banalną historią miłosną w tle... Mia (Emma Stone) to początkująca aktorka, która nie może wybić się z tłumu. Do południa pracuje w kawiarni, wieczorami biega po kolejnych przesłuchaniach wierząc, że ktoś ze świata Hollywoodu w końcu dostrzeże jej talent. Pewnego dnia spotyka Sebastiana (Ryan Gosling), muzyka jazzowego, który jest w podobnej sytuacji do jej - chcąc grać swą ukochaną muzykę wciąż odbija się od ściany, przez co zostaje zmuszony do grania zupełnie innych gatunków muzyki. Uczucie Mii i Sebastiana rozkwita, a oni nie przestają wierzyć w to, że kiedyś w końcu osiągną sukces. Pytanie, jaka będzie cena tego tak bardzo oczekiwanego sukcesu? "La La Land" nie pozostawi Was bez odpowiedzi, o to się nie martwcie. A jeśli mniej więcej w połowie seansu przejdzie Wam przez myśl, że to kolejne infantylne romansidło, którym - nie wiedzieć czemu - wszyscy się zachwycają, nie przejmujcie się tym i cierpliwie poczekajcie do finału. Ostatnie piętnaście minut wywróci Wasze wyobrażenia o tym filmie do góry nogami. Właśnie wtedy pokochacie film Chazelle'a na dobre i nie będziecie potrafili o nim zapomnieć jeszcze na długo po seansie. Bo o takich filmach i o takiej muzyce się nie zapomina...

Młoda ona, młody on. Są piękni, mają marzenia, przed nimi całe życie. Co przygotował dla nich los?


Hołd dla marzycieli. Reżyser tego fascynującego obrazu, Damien Chazelle, ma dopiero 31 lat, a zatem całkiem niedawno sam znajdował się w podobnym położeniu do swych bohaterów. Planował, próbował przekonać do swych pomysłów świat Hollywoodu, nie przestawał marzyć. Faktem jest, iż jego pierwszy film pełnometrażowy, "Guy and Madeline on a Park Bench", nie powalił widzów na kolana i nie zdobył sławy. Wszystko zmieniło się wraz z genialnym "Whiplash", który na pięć oscarowych nominacji (w tym tej dla Najlepszego filmu) zdobył aż trzy nagrody. Czy "La La Land" powtórzy ten sukces? Moim zdaniem tak - niewykluczone, że film okaże się nowym rekordzistą pod względem liczby zdobytych statuetek, czego zresztą ogromnie mu życzę. Chazelle nie przestawał marzyć, podobnie zresztą jak bohaterowie jego najnowszego filmu. Mia i Sebastian wiedzą, że prędzej czy później zdołają osiągnąć sukces. Ich walka o marzenia jest godna podziwu - są tylko ludźmi i na porażki reagują podobnie jak inni. Jakże znamienna jest scena, w której Sebastian traci pracę z powodu grania "swojej" muzyki, wreszcie jakże niezapomniane są sceny kolejnych castingów Mii, które ukazują bezduszność Fabryki Snów. Ale czy z powodu porażek warto przestać marzyć? Chazelle i bohaterowie "La La Land" odpowiadają jednym głosem: nie warto. Dopiero po seansie filmu dotarły do mnie słowa z przemowy Emmy Stone, która odbierając Złotego Globa za rolę Mii zadedykowała swą nagrodę wszystkim tym, przed którymi zamknięto kiedyś drzwi i którzy mimo to nie przestali w siebie wierzyć. Zgodnie z tekstem jednej z piosenek z filmu, "(...) when they let you down, you'll get up off the ground, as morning rolls around and it's another day of sun".

 
 Scena z castingu Mii to nie tylko jedna z najlepszych scen w całym "La La Land", ale też prawdziwy popis aktorski Emmy Stone.

Hołd dla artystów. "La La Land" to nie tylko hołd dla marzycieli, ale również dla artystów, którzy w filmie reprezentowani są przez aktorkę i muzyka. Chazelle w absolutnie wybitny sposób przeciwstawia ze sobą klimat znany z filmów Złotej Ery Hollywoodu ze współczesnością - dźwięk smartfona stanowi o zakończeniu jednej z najpiękniejszych musicalowych scen. W filmie nie brakuje też subtelnej krytyki dla tych, którym już coś udało się osiągnąć i którzy zapomnieli o samych sobie sprzed lat. Symboliczne są słowa szefa Sebastiana, który oznajmia mu, że czasy jazzu już przeminęły i że takiej muzyki nikt już nie gra i nikt nie chce słuchać - jakże paradoksalnie brzmią te słowa w musicalu, czyli w gatunku filmowym, który właściwie wymarł. Chazelle zdołał wskrzesić ducha musicali, przypomniał wszystkim o ich świetności i oddał wielki hołd jazzmanom. Kunszt, klasa i styl - właśnie w ten sposób można dziś podbić Hollywood spełniając tym samym własne marzenia. Damien, udało Ci się, kupiłeś nas wszystkich. W końcu to, co prawdziwe, zawsze się obroni, prawda?

Kochają stare filmy, słuchają starej muzyki. Współczesność jest przereklamowana.

Emma Stone i Ryan Gosling. Nawet najlepszy scenariusz i reżyseria okazałyby się niczym, gdyby nie dwójka brylujących na ekranie aktorów. Stone i Gosling spotkali się już kilka razy na planie filmowym (m.in. w Gangster Squad), jednak dopiero Chazelle zdołał wykrzesać z nich to, co najlepsze. Och, chemia pomiędzy tą dwójką jest niesamowita i wyczuwa się ją nawet oglądając ich wspólne wywiady. Dotychczas nie przepadałem za Emmą Stone, ale dzięki "La La Land" zakochałem się w niej i to na dobre. Można wręcz odnieść wrażenie, że rola Mii została napisana specjalnie dla niej. Stone jest dziewczęca, spontaniczna, tak bardzo prawdziwa, w jej oczach i uśmiechu odbijają się wszystkie emocje. Partnerujący jej Ryan Gosling to mój ulubiony aktor i zachwycałem się nim już wielokrotnie. Jako Sebastian przy pomocy jednego spojrzenia potrafi uwieść lub wzruszyć. Jego "City of stars" już teraz jest w Polsce hitem, a przecież film nie miał jeszcze nawet swej polskiej premiery. Naprawdę dawno nie było w kinie tak świetnego pairingu. Mam wielką nadzieję, że zarówno Stone jak i Gosling wrócą z oscarowej gali z nagrodami w ręku. Bo nominacje są chyba pewne, co? ;)  

Ona - dziewczęca, naturalna, powabna. On - szarmancki, elegancki, z klasą. Fenomenalni aktorzy, genialne role.

Uczta dla wszystkich zmysłów. Nie zapominajmy, że "La La Land" jest musicalem, czyli filmem, w którym ludzie tańczą i śpiewają. W musicalach dialogi są pomieszane z piosenkami, które są jednakowo ważne i stanowią istotną treść filmu. Jeśli nie czujecie muzyki w swoich sercach, najnowszy film Chazelle'a pozostanie dla Was pod pewnym względem niezrozumiały. A muzyka jest tutaj naprawdę bajeczna... Motyw przewodni filmu dzwoni mi w uszach nieustannie od zakończenia seansu, a teksty takich utworów jak "Another day of sun" czy "City of stars" znam już niemal na pamięć. To właśnie muzyka sprawia, że film ma tak magiczny i baśniowy klimat. Jeśli dodamy do niej przepiękne zdjęcia (spójrzcie chociażby na gif poniżej), "La La Land" wyrasta nam na najpiękniejszy pod względem audiowizualnym film kilku ostatnich lat. Już pierwsza scena wesołego tańca setki statystów na zakorkowanej ulicy Los Angeles (kręcona w jednym ujęciu!) przyprawia o pozytywny zawrót głowy. Rany, co to jest za film! 

 
Taka muzyka i takie zdjęcia rozkochają w sobie każdego widza.

A co by było gdyby... Chazelle najlepsze zostawił jednak na koniec... Ostatnie piętnaście minut to prawdziwa emocjonalna bomba i jednocześnie najlepsza scena, jaką mogło ofiarować nam kino. Widzicie, reżyser "La La Land" nie poszedł na łatwiznę i nie zakończył swej historii w szablonowy sposób. Co z tego wyszło i jak to rozumieć? Happy end czy wielki dramat? Na to pytanie, Szanowni Czytelnicy, musicie już odpowiedzieć sobie sami. Ja wiem, że chyba jeszcze nigdy żadna scena tak bardzo mnie nie poruszyła. Jej odbiór będzie dla każdego z Was inny, w końcu każdy z nas ma inne życiowe doświadczenia. Dla mnie finał był przejmująco prawdziwy, przeszywający, absolutnie jedyny w swoim rodzaju. To jedna z tych scen, o których się nie zapomina. Ja na pewno o niej nie zapomnę i będę do niej wracał. Magia kina, ot co...

Ta krótka wymiana spojrzeń mówi wszystko...


I właśnie DLATEGO 10/10. I to bez większego zastanowienia :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz