poniedziałek, 15 lutego 2016

Walcząca o swe marzenia... - recenzja "Joy" (reż. David O. Russell, 2015)

W amerykańskim kinie wciąż królują biografie mniej lub bardziej znanych mężczyzn. Bardzo widoczne było to podczas ogłoszenia nominacji do zeszłorocznych Oscarów - wśród nominowanych filmów większość była właśnie biografiami, w których kobiety stanowiły tylko tło. Gdy tylko usłyszałem, że Russell planuje przenieść na duży ekran historię Joy, pomysłodawczyni samowyżymającego się mopa, bardzo się ucieszyłem. W końcu na pierwszym planie zdecydowano się postawić charyzmatyczną kobietę, w dodatku w głównej roli miano obsadzić moją ulubioną aktorkę, Jennifer Lawrence. Byłem przekonany, że Russell zdoła stworzyć dzieło na miarę "Fightera" czy "Poradnika Pozytywnego Myślenia". Teraz, kiedy jestem już po seansie, wiem, że mu nie wyszło. "Joy" przedstawia historię utrzymaną w klimatach "american dream", przez co urasta do rangi odgrzewanego kotleta i zostaje w tyle za innymi, głośnymi tytułami przełomu 2015/2016. Całe szczęście, że na ekranie bryluje Jennifer Lawrence, dzięki której seans można uznać za całkiem przyjemny. Szczegóły poniżej.




Joy Mangano (Lawrence), samotna matka z Long Island, pracuje na trzech etatach, aby utrzymać rodzinę. Pewnego dnia wpada na pomysł skonstruowania samowyżymającego się mopa, który następnie opatentuje  i przedstawia firmie prowadzącej telesprzedaż. Jej mop okazuje się strzałem w dziesiątkę, a Mangano nagle nie musi martwić się o pieniądze. Przedsiębiorcza kobieta idzie za ciosem i opatentuje kilka innych przedmiotów codziennego użytku, m.in. specjalne wieszaki na ubrania, neutralizatory zapachów i linię praktycznych toreb podróżnych.

Pierwszy, bardzo nieudany akt filmu przedstawia widzom główną bohaterkę i jej sytuację życiową. Joy jest samotną matką i mieszka pod jednym dachem z kilkoma niezwykle interesującymi personami: matką, która spędza całe dnie leżąc w łóżku ("gnieździe komfortu") i oglądając telewizję, ojcem, który przeżywa drugą młodość oraz byłym mężem-nierobem, który po rozstaniu nie potrafi się usamodzielnić. To na jej głowie jest cały dom, wszystkie jego usterki oraz niezapłacone rachunki. Wiele kobiet będąc na jej miejscu najzwyczajniej w świecie by się poddało i żyło z dnia na dzień bez nadziei na lepsze jutro lub po prostu wpadłoby w depresję. Ale Joy nie jest zwykłą kobietą. Joy ma marzenia i w którymś momencie swego życia postanawia sobie je zrealizować. Za wszelką cenę.

Historia Joy Mangano w świetny sposób ukazuje, że nie warto się poddawać. Czasem trzeba zdecydować się na kilka wyrzeczeń, trzeba zaryzykować i postawić wszystko na jedną kartę. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że się nie uda, że wyrzucą nas razem z drzwiami. Wówczas, podobnie jak Joy, trzeba wrócić oknem. Wbrew pozorom Mangano nie była szczęściarą i właściwie na każdym etapie swej kariery ponosiła porażki. Wszystkie te niepowodzenia były dla jej bliskich pretekstem do powtarzania tego, iż jej się nie uda, do samego końca nikt w nią nie wierzył. Co zaważyło na jej ogromnym sukcesie? Dobra intuicja, niepoprawny optymizm czy szósty zmysł do biznesu? Na to pytanie nie ma chyba jednoznacznej odpowiedzi. Pewne jest to, iż odgrywającej główną rolę Jennifer Lawrence udało się przekazać widzom wszystkie możliwe emocje, jakie mogły towarzyszyć Joy w jej drodze do wielkiego sukcesu. Lawrence przyciąga jak magnes, nie da się od niej oderwać wzroku, jest charyzmatyczna i jedyna w swoim rodzaju. Drugoplanowi aktorzy tacy jak Bradley Cooper, Robert De Niro czy Edgar Ramirez pozostają za nią daleko w tyle i właściwie nie zwraca się na nich uwagi. Nic dziwnego, że na kontro aktorki trafiła kolejna już (czwarta!) nominacja do Oscara.

"Joy" nie jest arcydziełem kinematografii i można mu wiele zarzucić. Nie zmienia to jednak faktu, że cała ta historia napawa optymizmem i ogląda się ją całkiem przyjemnie. Czy mówiłem już, że kocham Lawrence miłością bezwarunkową? 7/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz