sobota, 20 lutego 2016

Transseksualnie i nazbyt oscarowo - recenzja "Dziewczyny z portretu" (reż. Tom Hooper, 2015)


Praktycznie co roku wśród tytułów filmów nominowanych do Oscarów da się odnaleźć taki, który zdaje się być idealnie skrojony pod te najważniejsze nagrody przemysłu filmowego. Tak było w przypadku zeszłorocznej "Gry tajemnic", która próbowała skleić motyw homoseksualizmu z kontrowersyjną historią. Podobne zarzuty postawiłem też filmowi "Witaj w klubie", który według mnie poruszał zbyt wiele różnych problemów i - jak miałem wrażenie - w intencji twórców miał wycisnąć łzy z każdego widza niezależnie od tego, czy widz tego chciał czy nie. W tym roku w podobną pułapkę wpadł Tom Hooper, reżyser tak znakomitych filmów jak "Les Miserables. Nędznicy" czy "Jak zostać królem". Tak bardzo skupił się on na próbach zachwycenia Akademii, że całkowicie zapomniał, po co właściwie tworzy ten film. Jego "Dziewczyna z obrazu" zachwyca pod względem wizualnym, ale fabularnie i treściowo nie dorównuje pozostałym filmom nominowanym w tym roku do Oscarów. Wielka szkoda, że na plakacie reklamującym film tak mało miejsca poświęcono Alicii Vikander. Bo to ona jest głównym powodem, dla którego należy obejrzeć najnowszy film Hoopera. Czy ktokolwiek podejrzewał, iż to właśnie Vikander zje Eddiego Redmayne'a na śniadanie? O tym możecie przeczytać poniżej.



Film przedstawia historię miłosną zainspirowaną życiem artystów Einara i Gerdy Wegener (w tych rolach Eddie Redmayne i Alicia Vikander), których małżeństwo i praca zostają poddane próbie, kiedy Einar decyduje się na operację zmiany płci i zostaje jedną z pierwszych na świecie transgenderowych kobiet, Lili Elbe.

Kontrowersyjny motyw transseksualizmu pojawia się w kinie coraz częściej. Na czynniki pierwsze rozłożył go Xavier Dolan w "Na zawsze Laurence", w intrygujący sposób sięgnął po niego również Ozon w "Nowej dziewczynie". Nie można zapominać też o bijącym rekordy popularności serialu "Transparent" czy polskim "Mów mi Marianna". Niestety, Hooper bardzo spłycił problematykę osób transseksualnych, przez co jego najnowszy film sprawia wrażenie ogromnie nieautentycznego. Sztuczne są tu zarówno emocje, dialogi jak i cała postać Einara/Lily. Eddie Redmayne nie raz udowodnił, że jest niezwykle utalentowanym aktorem, czego dowodem jest zdobyty przez niego w zeszłym roku Oscar za najlepszą pierwszoplanową rolę męską w "Teorii wszystkiego". Postać Einara okazała się być jednak ponad jego siły - oglądając kolejne sceny zastanawiałem się, czy to kwestia bardzo źle rozpisanej postaci czy nieumiejętnej gry aktorskiej Redmayne'a. Niestety, wciąż nie znam odpowiedzi na to pytanie. Wiem natomiast, iż cała ta postać ogromnie mnie drażniła, a manieryczność gestów i spojrzeń Redmayne'a wprawiała mnie w zażenowanie. W efekcie, finałowa scena, która docelowo zapewne powinna wycisnąć ze mnie łzy, nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Czyżbym miał serce z kamienia? Nie sądzę.

Całe szczęście, że w całej tej historii znalazło się miejsce dla postaci Gerdy, w którą z niezwykłą zaradnością wcieliła się tak bardzo ostatnio popularna Alicia Vikander. Jeśli spojrzy się na ten film w kontekście dramatu Gerdy, można go odebrać zupełnie inaczej. Einar być może był pionierem transgenderowych przemian na świecie, ale w wykonaniu Redmayne'a okazał się przede wszystkim egoistyczną i malowaną laleczką z porcelany. Niektórzy zarzucają postaci Gerdy, iż to ona popchnęła go w kierunku transseksualizmu, co jest totalną bzdurą. Oglądając film byłem pełen podziwu dla tego, jak udaje jej się znosić kolejne przebieranki i egoistyczne gierki męża. Fakt, iż trwała przy nim do samego końca mówi o tej postaci właściwie wszystko. Jeśli ktoś wzbudził we mnie w tym filmie jakiekolwiek emocje, to właśnie Alicia Vikander.

Mam bardzo ambiwalentne uczucia wobec wypowiedzi Hoopera, który twierdzi, iż "Dziewczyna z portretu" może pomóc niektórym transseksualistom wyjść z cienia. Po obejrzeniu filmu wcale nie uważam, aby był to hołd dla osób o takiej orientacji seksualnej. Zgadzam się, że warto pokazywać, jak do problemu transseksualizmu podchodzili lekarze jeszcze niecałe 100 lat temu, ale nie godzę się na sztuczność i zakłamane emocje. I piszę to z wielkim smutkiem, bo równie mocno cenię Hoopera co Redmayne'a. Na plus zaliczyć można kostiumy, scenografię i muzykę. Całkiem miło oglądało się też w drugoplanowych rolach Bena Whishawa i Matthiasa Schoenaertsa. Tylko czy ma to większe znaczenie, jeśli zawodzi fabuła?

Nie da się ukryć, że jestem rozczarowany "Dziewczyną z portretu". I dlatego tylko 6/10.

2 komentarze:

  1. Pisałam o tym całkiem niedawno u siebie. I mam podobne odczucia. Chyba jednak role postaci transpłciowych lepiej pozostawić aktorom transpłciowym (jak w Orange is the New Black), bowiem nie są łatwe do opowiedzenia i jak w przypadku Eddiego, wyszło nieco karykaturalnie, bardzo przerysowana postać, choć zapewne nie taki cel mieli twórcy. I nie podoba mi się, że pokazane to bardziej zostało jako rozdwojenie jaźni. Historia banalna na maksa do tego. Ale wielki plus za Alicię i jej kibicuję w wyścigu o Oscary.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie, z transseksualizmu Hooper naprawdę zrobił chorobę. Miejmy nadzieję, że kolejne filmy poruszające tą tematykę będą lepsze. Pozdrawiam.

      Usuń