środa, 27 stycznia 2016

Walcząc o przetrwanie... - recenzja "Zjawy" (reż. Alejandro Gonzalez Inarritu, 2015)

Jak zapewne pamiętacie, nie skakałem z radości z powodu zeszłorocznego zwycięstwa "Birdmana" w oscarowym wyścigu. Pomimo świetnych zdjęć, genialnego aktorstwa i bardzo dobrego montażu, obraz nie powalił mnie na kolana, zabrakło mi w nim "tego czegoś". I kiedy w zeszłym roku Alejandro Gonzalez Inarritu odbierał kolejne oscary (za najlepszy film, reżyserię i scenariusz oryginalny), nawet nie przeszło mi przez myśl, że rok później uda mu się stworzyć film, który rozłoży mnie na łopatki. O tym, że ten meksykański reżyser ma w kinie wiele do powiedzenia mogliśmy się wszyscy przekonać już jakiś czas temu, przy okazji głośnych premier takich jego filmów jak choćby "Amores Perros", "21 gramów" czy "Babel".  Dopiero wchodząca do polskich kin w najbliższy piątek "Zjawa" sprawiła, iż zrozumiałem, że Inarritu jest nie tylko mistrzem reżyserii, ale również prawdziwym artystą. W tym ponad 2,5-godzinnym filmie nie udało mi się znaleźć nawet jednego mankamentu, a każdą kolejną scenę chłonąłem z coraz większym zachwytem. Ani trochę nie dziwi mnie te 12 nominacji do tegorocznych Oscarów. I chociaż nie widziałem jeszcze wielu z nominowanych filmów (np. "Spotlight" czy "Pokoju"), nie mogę oprzeć się wrażeniu, iż Inarritu kolejny rok z rzędu okaże się największym wygranym. W tym roku będę mu w tym szalenie kibicował. Jeśli zastanawiacie się, czym się tak ekscytuję, przeczytajcie całą notkę. A w najbliższy piątek ruszajcie w te pędy do kina!


Rok 1822. Legendarny podróżnik i odkrywca Hugh Glass (Leonardo DiCaprio) zostaje brutalnie zaatakowany przed niedźwiedzia i pozostawiony przez towarzyszy na pewną śmierć w niedostępnym terenie. Aby przeżyć, musi zmierzyć się z morderczą zimą i zdradą przyjaciela (Tom Hardy), który porzuca go z dala od cywilizacji bez nadziei na ratunek. Dzięki niezwykłej sile woli Glass pokonuje przeciwności losu, by odnaleźć siebie i wymierzyć sprawiedliwość wrogom (źródło: Filmweb.pl).

Wiecie, ogromnie ciężko zakwalifikować "Zjawę" do któregoś z gatunków filmowych. Film posiada w sobie elementy dramatu, ale również filmu przygodowego i zimowego westernu. Kiedy dotychczas przysłuchiwałem się kolejnym wypowiedziom osób zaangażowanych w produkcję filmu, trudno było mi uwierzyć w to, iż była to najcięższa praca w ich dotychczasowej karierze. Teraz, kiedy jestem już po seansie, doskonale wiem, że mieli rację. Odpowiedzialny za zdjęcia Emmanuel Lubezki korzystał wyłącznie z naturalnego światła, co - owszem, przedłużyło czas zdjęć - ale jednocześnie dało niesamowity efekt. Długie ujęcia oraz zdjęcia przepięknych krajobrazów surowych i lodowatych bezkresów dziewiczych terenów Ameryki to środki, za pomocą których Lubezki pokazuje, że nikt ani nic nie może równać się z siłą Matki Natury. Matki, która z taką samą bezwzględnością daje i odbiera życie wszystkim stworzeniom na całej planecie.

O czym właściwie jest "Zjawa"? Nie zgadzam się z większością widzów i krytyków, którzy traktują ten film jako opowieść o zemście i walce o przetrwanie. Uważam, że na film należy spojrzeć z dużo większą uwagą, to jeden z tych obrazów, które można oglądać wielokrotnie i za każdym razem będzie się je odkrywać na nowo. Pod względem filozoficzno-metafizycznym najnowszy film Inarritu przypomina mi nieco moje ukochane "Życie Pi" - zarówno w jednym, jak i w drugim obrazie mamy do czynienia z bohaterami postawionymi przez los w trudnej sytuacji, która zmusza ich do ponadludzkich zachowań. "Zjawa" jest też opowieścią o tym, że nadzieja umiera ostatnia. To właśnie wspomnienia i miłość do najbliższych sprawiają, że Glass znajduje w sobie nowe pokłady sił do walki. A tym, którzy szydzą, iż bohater ten ma więcej żyć niż przysłowiowy kot, proponuję spojrzeć na film z dużo większym dystansem. Fizjologia Waszych organizmów może Was zaskoczyć w najmniej oczekiwanym momencie, w chwili zagrożenia życia to adrenalina kieruje całym Waszym ciałem. A skutki tego działania mogą okazać się wyjątkowo zaskakujące.

Praktycznie w każdej ze scen da się odnaleźć  inny pierwiastek piękna. Jest on obecny nie tylko w wartko płynącym potoku, ale również w kapiącej ślinie wściekłego niedźwiedzia grizzly czy w wymazanej krwią twarzy dzikiego Indianina. Inarritu powołał w swym filmie do życia absolutnie niezwykłe i charyzmatyczne postaci. Na pierwszy plan bez wątpienia wysuwa się arcy-genialny Leonardo DiCaprio, którego grymasy twarzy, jęki i postękiwania dają widzom więcej emocji niż charyzmatyczne monologi innych znanych aktorów. O tym, że DiCaprio wszedł w swą postać całkowicie może świadczyć fakt, iż pomimo bycia wegetarianinem spożywał na planie filmu surowe mięso. Oglądając kolejne sceny z jego udziałem nie tylko piałem z zachwytu, ale też miałem wrażenie, iż aktor przełamywał swoje własne bariery i ograniczenia. Coś niesamowitego! Nie sposób pominąć równie utalentowanych aktorów drugoplanowych: Toma Hardy'ego, (który okazał się idealny w roli zdrajcy), Willa Poultera i Domhnalla Gleesona. Wszyscy spisali się na medal, nie ma tu słabego ogniwa i właśnie dzięki temu film ogląda się z tak dużym zainteresowaniem.

Dawno żaden film tak mnie nie zachwycił. 11/10, po prostu.

3 komentarze:

  1. Trzeba lubić. Ja wynudziłem się srogo.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja jeszcze filmu nie widziałam,ale po Twojej recenzji już nie mogę sie doczekać seansu :)

    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Chyba pierwsza tak hurra-optymistyczna recenzja, jaką czytam :) Mam nadzieję, ze też mnie tak wciągnie jak Ciebie. Uwielbiam to uczucie, kiedy ma się swiadomosc obejrzenia arcygenialnego filmu :)

    OdpowiedzUsuń