poniedziałek, 25 stycznia 2016

Recenzje, recenzyjki, czyli bardzo krótko o trzech różnych filmach ("Love & Mercy", "Coś za mną chodzi", "Feniks")



"Love & Mercy", reż. Bill Pohlad, 2014
Film jest biografią Briana Wilsona, utalentowanego kompozytora i twórcy największych hitów popularnego zespołu Beach Boys. Historia Wilsona zostaje ukazana na dwóch płaszczyznach czasowych: w okresie największej weny twórczej oraz kilkanaście lat później, kiedy zmaga się ze swą chorobą psychiczną. W postać kompozytora wcielają się kolejno Paul Dano oraz John Cusack - każdy z nich jest w tej roli rewelacyjny. To film nie tylko o muzyce, ale przede wszystkim o słabościach, neurozach i ludziach mających wpływ na losy artysty, który stał się ofiarą swego własnego talentu. W drugoplanowych rolach zobaczyć możemy Elizabeth Banks, która pierwszy raz od dawna wciela się w rolę silnej kobiety oraz genialnego Paula Giamatti w roli despotycznego psychoterapeuty, od którego Brian jest uzależniony. Film jest zrealizowany bardzo poprawnie i ogląda się go całkiem przyjemnie, ale brakuje w nim emocji, co - zważywszy na świetną grę wszystkich obsadzonych aktorów - zdaje się wynikać z nie do końca udanego scenariusza. I właśnie dlatego tylko 7/10.

"Coś za mną chodzi", reż. David Robert Mitchell
Mało brakowało, a przegapiłbym ten film. Odkąd stwierdziłem, iż współczesne horrory nie mają mi już nic do zaoferowania, w 2015 roku całkowicie postanowiłem odpuścić ten gatunek filmowy. Kiedy jednak z wielu źródeł usłyszałem, iż najnowszy film Mitchella jest wart zainteresowania, postanowiłem to sprawdzić. Rzeczywiście, "Coś za mną chodzi" jest dobry w swoim gatunku, podczas oglądania widz najzwyczajniej w świecie odczuwa strach. Fabuła, jak to w przypadku większości horrorów, jest po prostu głupia. Główna bohaterka jest bowiem prześladowana przez tajemniczą siłę, która może przybierać różne postaci. Zastanawiam się, czy film byłby równie przerażający, gdyby ścieżkę dźwiękową stworzył ktoś inny niż Vreeland, nie mogę się bowiem oprzeć wrażeniu, iż to muzyka robi ten film. No nic, trzeba przyznać, że trochę się bałem. A zatem w pełni zasłużone 6/10.

"Feniks", reż. Christian Petzold, 2014
Nie mam zamiaru gdybać nad tym, na ile ta historia jest lub też mogłaby być prawdziwa. Wiem natomiast, że nowy film Petzolda dogłębnie mnie poruszył i zachwycił. Bo choć opowiada wyjątkowo ciężką, a wręcz brutalną historię, jest w tym wszystkim stosunkowo dużo subtelności. "Feniks" to historia oszpeconej i poważnie rannej Nelly (świetna Nina Hoss!), która uszła cało z Auschwitz. Kobieta udaje się do Berlina, by odnaleźć męża, który podobno wydał ją nazistom. Kiedy udaje jej się go odnaleźć, mężczyzna nie poznaje jej, ale składa propozycję - prosi, aby udawała jego żonę, co pozwoli mu dostać spadek. Tym oto sposobem Nelly musi przejść przemianę, aby stać się... Nelly. Finałowa scena, tak prosta, a zarazem tak niezmiernie poruszająca jasno dowodzi, że feniks, nawet ten najbardziej niewinny i dobroduszny, może odrodzić się z popiołów. Bardzo polecam, 8/10.

Widzieliście recenzowane wyżej filmy? Zgadzacie się z moimi opiniami?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz