Dzisiejsza recenzja będzie
wyjątkowa pod wieloma względami. Po pierwsze, prawdopodobnie będzie to
najdłuższa recenzja filmowa w historii tego bloga. Po drugie, nie będzie ona
przypominała klasycznej notki, ze względu na długość zdecydowałem się wypunktować
wszystko w oddzielnych akapitach, aby odwiedzający bloga sami mogli zdecydować,
czy chcą przeczytać całą recenzję czy też wybrane treści. I wreszcie, po
trzecie, będzie to recenzja wyjątkowo niejednoznaczna, tzn. pomimo dużej
krytyki, chcę złożyć reżyserującej obraz Sam Taylor-Johnson hołd. Otóż chyba
jeszcze nigdy w historii polskiej i światowej popkultury nie zdarzyło się, aby
jakikolwiek film wywoływał takie kontrowersje. Przykłady dzisiejszych nagłówków
z pierwszych lepszych portali internetowych? „Ekranizacja powieści E.L. James zarobiła na całym świecie już ponad 400
milionów dolarów!”, „Zarzut o napaść
seksualną – twierdzi, że odgrywał sceny z filmu Taylor-Johnson”, „Jamie Dornan nie zagra w kolejnych częściach
filmu!”. Miliony lajków, tweetów i udostępnień gwarantowane – wierzcie mi
na słowo. Cały świat oszalał na punkcie seksualnego dominanta, Christiana
Greya. Jest to moment absolutnie przełomowy – oto zostało złamane kolejne tabu.
Owszem, było ono łamane już wiele razy i to dużo wcześniej, ale nie z takim
impetem. I właśnie o tym chcę Wam dziś napisać: o popkulturalnej papce, która
jednak jest fenomenem.
Film Pięćdziesiąt twarzy Greya jest adaptacją bijącej rekordy
popularności książki autorstwa E.L. James. Anastasia Steele (Dakota Johnson)
jest młodą studentką literatury, która przeprowadza wywiad z intrygującym
Christianem Greyem (Jamie Dornan) - milionerem i przedsiębiorcą. Dziewczyna
jest zafascynowana inteligentnym i przystojnym mężczyzną, który robi na niej
niesamowite wrażenie, jednak gdy ich spotkanie dobiega końca, stara się o nim
zapomnieć. Grey zjawia się jednak w sklepie, w którym dorywczo pracuje
Anastasia i prosi o kolejne spotkanie. Studentka zgadza się - tym samym wkracza
w niebezpieczny świat pożądania, erotyki i głęboko skrywanych pragnień…
Urocze.
Flirt. Nie od dziś wiadomo, że tym co najlepiej się sprzedaje
jest seks. Seks jest wszędzie: w radio, telewizji, czasopismach. Co ciekawe, im
więcej tego seksu dookoła, tym bardziej go pragniemy. Doskonale wiedziała o tym
autorka książek o Christianie Greyu, która dzięki połączeniu brutalnego seksu z
romantyczną historią zrobiła biznes życia. Jestem przekonany, że James nie
przewidziała, iż jej trylogia osiągnie aż taką popularność. Prawdziwy tajfun rozpętał
się dopiero wówczas, gdy w książce James interes zwietrzyły mainstreamowe
media. Wtedy rozkręciło się na dobre… Spekulacje dotyczące tego, kto wcieli się
w pierwszoplanowe role w ekranizacji książki rozpoczęły się jeszcze na długo
przed decyzją Taylor-Johnson o reżyserowaniu obrazu. Przypominam, że pierwotnie
w rolę Greya miał wcielić się znany z serialu Synowie Anarchii Charlie Hunnam, ale petycja oburzonych fanek
zrobiła swoje i aktor ostatecznie odrzucił rolę tłumacząc się brakiem czasu na
odpowiednie przygotowanie się do roli. I choć autorka książki w głównej roli
widziała Roberta Pattinsona, produkcja naciskała na inne nazwiska: Ryana
Goslinga, Garretta Hedlunda i Chrisa Hemswortha. Każdy z tych aktorów odrzucił propozycję
zagrania postaci Christiana i ostatecznie stanęło na Jamiem Dornanie,
przystojnym Irlandczyku, twarzy marki Calvin Klein i odtwórcy ciekawej roli w
serialu Dawno, dawno temu (Once upon a time). Jestem przekonany, że
decyzja o zagraniu Greya była jedną z najtrudniejszych decyzji zawodowych
Dornana. Na dzień dzisiejszy trudno mi powiedzieć, czy była ona słuszna. Jedno
jest pewne – jeśli ktoś jeszcze go nie znał, teraz nie będzie miał już z tym
problemów. Obsadzenie Dakoty Johnson w roli Anastacii okazało się znacznie
mniej ekscytujące i mniej kontrowersyjne medialnie, co jawnie dowodzi, do
jakiej grupy społecznej skierowany jest ten film…
Przedwczesny orgazm. Kiedy już oficjalnie ogłoszono
nazwiska aktorów wcielających się w główne role i niezadowolone fanki pogodziły
się z faktem, że w rolę Greya nie wcieli się jednak Matt Bomer (który przodował
we wszystkich rankingach i ankietach), przystąpiono do fazy drugiej, czyli
nachalnej reklamy. Dakota i Dornan zaczęli razem odwiedzać popularne programy
telewizyjne, udzielać wywiadów i pozować w sesjach, których tematem przewodnim
był oczywiście erotyzm. W kampanię reklamową filmu zaangażowano popularną
piosenkarkę Beyonce, której cover piosenki Crazy
in love stał się jednym z najchętniej słuchanych przebojów. Poza hitami
Beyonce na ścieżkę dźwiękową filmu składają się także piosenki innych
popularnych wokalistek, takich jak SIA czy Ellie Goulding. W efekcie muzyki z
filmu słuchają już wszyscy, a dla niektórych (w tym dla mnie) stała się ona
głównym powodem do obejrzenia filmu w kinie. Nie oszukujmy się, muzyka „robi”
ten film. Jest znakomita. Podsumowaniem szeroko zakrojonej kampanii reklamowej
było ogłoszenie daty premiery filmu na dzień przed Walentynkami, czyli jednym z
najbardziej komercyjnych dni w ciągu całego roku. I to był strzał w dziesiątkę.
Otóż niezależnie, czy ktoś przeczytał książkę czy też nie, musiał iść w
Walentynki do kina, aby obejrzeć Greya. I kiedy kobiety wzdychały w kinie na
widok kolejnych scen z roznegliżowanym Dornanem, mężczyźni podzielili się
zapewne na dwie grupy: tych przerażonych, że ich ukochane kręcą w łóżku
elementy sado-maso i tych podnieconych, liczących na to, że po kinie czeka ich
w sypialni seks życia. Czar pryskał, kiedy po wyjściu z kina okazywało się, że narzeczony
w żaden sposób nie przypomina filmowego Greya…
Strach się bać.
Gra wstępna. Nie czytałem książki, ale wielokrotnie słyszałem, iż
została napisana niezwykle prostym językiem. Podobnie jest ze scenariuszem do
filmu. Przyznaję, że jestem zszokowany, iż odpowiadająca za scenariusz Kelly
Marcel (tak, ta sama Kelly Marcel, która napisała bardzo dobry scenariusz do Ratując Pana Banksa) tak bardzo dała
ciała… Rozmowy Anastacii i Christiana są żenujące, jest jeszcze gorzej niż w
polskich serialach. „Czy teraz będziesz
się ze mną kochał?”, „Nie, będę Cię pieprzył. Ostro” – come on, ludzie
naprawdę nie rozmawiają ze sobą w ten sposób! W rozmowach dwójki głównych
bohaterów absolutnie nic nie kryje się między wierszami, wszystko zostaje
powiedziane wprost, na głos, co uważam za upokarzające dla widza. Naprawdę jest
mnóstwo środków filmowego wyrazu, za pomocą których można powiedzieć bardzo
wiele bez używania słów. W Pięćdziesięciu
twarzach Greya problem tkwi też w samych kreacjach bohaterach. Aby kupić
widzów do życia na ekranie powołano słodką i skromną dziewczynę z sąsiedztwa
(Dakota Johnson idealnie się w ten typ wpasowała) oraz eleganckiego, zabójczo
przystojnego i bogatego samca alfa. Oczywiście dziewczyna z sąsiedztwa i samiec
alfa zwracają na siebie uwagę już w czasie pierwszego spotkania, jego widok
przyprawia ją o jąkanie, nerwowe przygryzanie ołówka i zachowanie słodkiej
idiotki, ona z kolei swą skromnością, dziewczęcością i niewinnością fascynuje
go na tyle, że zaczyna obsypywać ją laptopami, samochodami i propozycjami
atrakcyjnych wycieczek. Apogeum zostaje dla mnie osiągnięte już na samym
początku, w scenie, w której rozpalona samym widokiem Greya i możliwością
porozmawiania z nim Anastacia wybiega przed budynek jego firmy i z zamkniętymi
oczami, ciężko wzdychając (chyba z podniecenia?) spogląda w niebo i otwiera
szeroko usta, aby złapać kilka kropli deszczu. O-MÓJ-BOŻE (że też ja tak nie
umiem rozmawiać z kobietami…). Potem, przez kolejną godzinę mamy okazję oglądać
nieoryginalne sceny, które pojawiają się w każdej typowej komedii romantycznej
(momentami jest BARDZO komediowo). Mamy wspólne podróże samolotami, tradycyjny
telefon po pijaku, standardowe pytanie o poranku, „czy tej nocy do czegoś doszło?” (odpowiedź jest wyjątkowo
oryginalna, pewnie wiecie, o czym mówię). A to wszystko okraszone niezliczoną
ilością westchnięć, tajemniczych spojrzeń, przygryzania warg. Christian Grey
jest multimilionerem, ma kolekcję ekskluzywnych aut, eleganckich garniturów,
pije drogie wina, gra na pianinie smutne piosenki i dystyngowanie tańczy
foxtrota. Krótko mówiąc, cud, miód i orzeszki… Gdyby tylko nie to, że… - i tu
zaczyna się dramat.
Nikt nie umie tak ściągać koszulki jak Christian Grey.
Sexxx. Gdyby tylko nie to, że w łóżku jest sadystą. Grey się
nie kocha, Grey się pieprzy. Chce, żeby Anastacia oddawała się wszystkim jego
zachciankom, mówiła do niego per „panie” i rozkochała się w bólu. O żadnej
miłości nie ma mowy, wszystko jest dokładnie spisane w umowie, którą obydwoje
muszą podpisać. Ot co, pan i władca. Moja bliska koleżanka (która przeczytała
trylogię 2 razy) wyznała mi po wyjściu z kina, że książka była 2 razy
ostrzejsza niż film. No właśnie, nawet seks nam pani reżyser spaprała… Nie
oszukujmy się, Pięćdziesiąt twarzy Greya
to przy Nimfomance Triera bajeczka na
dobranoc. Są namiętne pocałunki, mizianie pawim piórkiem i kostką lodu,
wreszcie jest sześć soczystych klapsów dla Anastacii, która ośmiela się
wywracać oczami (a przecież to takie niegrzeczne). Bardzo zabawna jest też
liczba scen, w których Dornan pojawia się bez koszulki (ciekawe, miał to
zapisane w kontrakcie?). Czy jest taka potrzeba czy też nie, aktor prezentuje
swe umięśnione ciało średnio co 5 minut (i jeszcze ten sposób, w jaki ściąga z
siebie koszulkę). Ciało Dakoty Johnson kończy się oczywiście na piersiach. Nic
więcej (poza pośladkami) nie zobaczycie. Wiecie, to jest naprawdę zabawne.
Każda ze scen erotycznych kazała mi się zastanowić nad beznadziejnym położeniem
montażystów, którzy musieli się naprawdę nieźle napocić, żeby nic widzom nie
pokazać (czyli żeby zrobić film erotyczny bez erotyki). A wszystko dlatego, aby
film nie dostał wyższej klasyfikacji niż R (osoby poniżej
17. roku życia mogą oglądać film jedynie
z rodzicem) – w końcu
chodzi o to, aby film mogło obejrzeć jak najwięcej osób, hajs się musi zgadzać.
Swoją drogą, bardzo ciekawi mnie, dlaczego motyw nagości w dzisiejszych czasach
stanowi w kinie taki problem… Krótko mówiąc, zostaliśmy wszyscy zrobieni w
balona! Wszędzie tam, gdzie w domyśle powinno być ostro, Taylor-Johnson
włączyła jakiś dziwny romantyzm. W efekcie jest soczyście, namiętnie i duszno,
ale na pewno nie ostro. Wiecie, w świecie kina nie ma nic gorszego niż
oszukiwanie widzów, a niestety ostatnio zdarza się to coraz częściej. W
przypadku Pięćdziesięciu twarzy Greya
sprawa jest o tyle poważna, że oszukanych widzów można liczyć w milionach. Film
został jednak skonstruowany w ten sposób, że widzowie (nawet ci, którzy znają
książkę) nie do końca będą zdawać sobie sprawę z tego, że powinni być
rozczarowani. Dlaczego? Bo najzwyczajniej w świecie jest piękny –
pierwszoplanowa para aktorów jest piękna, piękne są scenerie, piękna jest
muzyka. W efekcie można odnieść wrażenie, że widziało się naprawdę piękny film.
Wrażenie, no właśnie.
Tak wyglądają sceny erotyczne w tym nieerotycznym filmie.
Papieros po. Bardzo nie podoba mi się tak powierzchowne podejście do
czegokolwiek (obojętnie, czy chodzi o książkę, czy o film) i ciągłe odwoływanie
się do seksu. Nie uważacie, że to bardzo płytkie, proste, prymitywne? Nie sądzicie,
że film w złym świetle stawia płeć piękną, która za samochód i laptopa daje się
traktować jak… - no właśnie, sami sobie
uzupełnijcie. Czy to możliwe, żeby zakochać się w tyranie i sadyście, który
czerpie przyjemność ze sprawiania bólu bliskiej osobie? Nie wiem, być może.
Wiem natomiast, że został wykreowany bardzo sztuczny świat, w którym komedia
przeplata się z dramatem (w bardzo złym znaczeniu), który miał nas wszystkich
skusić erotyką i który powiela krzywdzące stereotypy o wyższości i dominacji
mężczyzn nad kobietami. Świat, który jest zupełnym przeciwieństwem świata,
którego szukam w kinie: niejednoznacznego, metaforycznego, skłaniającego do
refleksji. Brzydzę się pójściem na łatwiznę. I dlatego NIE.
No właśnie, miało być erotycznie, wyszło romantycznie.
Czy skończy się na 1 razie? Nie, z pewnością nie, bo pomimo tego
wszystkiego o czym napisałem, film jest fenomenem. Zwróćcie uwagę, że choć w
dzisiejszych czasach tak wiele i tak głośno mówi się o całej tej popkulturalnej
papce, wszyscy daliśmy się złapać na Greya. To dowodzi o ogromnej sile, nie
tylko mediów, ale całego społeczeństwa. Od czasu premiery minęły już prawie 2
tygodnie, a do kin wciąż uderzają dzikie tłumy. Seans Pięćdziesięciu twarzy Greya nie należał do najprzyjemniejszych
również ze względu na owy tłum: śmierdzący cebulowymi chipsami, świecący
ekranami swoich smartfonów, chichoczący i rozmawiający właściwie przez cały
film. Mechanizmy promocyjne i przyciągające do kin owe tłumy to popkultura w
najczystszej postaci. Oto kolejny przykład na to, że z przysłowiowego gó*na da
się zrobić złoto. Jestem pełen podziwu dla całej produkcji – od dziś luty dla
wielu milionów osób nie będzie kojarzył się z zimnem czy z Oscarami, ale
właśnie z Christianem Greyem. Z dziką przyjemnością udam się do kina na kolejne
części i będę obserwował dalszy ciąg wydarzeń. Kto wie, może kolejne części
okażą się naprawdę dobre? Pamiętajcie, krytykując film, ja absolutnie nikogo
nie potępiam. Pięćdziesiąt twarzy Greya
ma Wam się prawo podobać i absolutnie się tego nie wstydźcie. A wszystkie
opinie w stylu, że jest to „(…) porno dla
niedorżniętych gospodyń domowych” są dla mnie nie do zaakceptowania, jeśli
nie są podparte sensownymi argumentami. Tak już jesteśmy skonstruowani, że
każdy z nas zwraca uwagę na co innego, inaczej odbiera bodźce, a co za tym
idzie, podobają nam się różne rzeczy. Na tym właściwie polega piękno naszego
świata. Sztuką, ogromną sztuką jest mówić o swych uczuciach, emocjach i
wrażeniach z sensem, bez wstydu i zażenowania. Uważam, że absolutnie każdy film
można obronić, o ile posiada się sensowne argumenty. A ta przydługa notka nie
powstała po to, abym mógł wyjątkowo wyżyć się na tym filmie (wierzcie mi na
słowo, że jest mnóstwo filmów, które oceniłem znacznie gorzej) – ja po prostu
staram się Wam pokazać, co udało mi się zobaczyć w kinie. I przy okazji zwracam
uwagę na pewne mechanizmy popkultury, o których wcześniej być może byście nawet
nie pomyśleli.
A to ja w kinie w trakcie niektórych scen.
Co dalej? W ciągu ostatnich dni dużo spekuluje się nad kolejnymi częściami filmu. Portale plotkarskie donoszą, że żona Dornana jest bardzo przeciwna jego udziałowi w sequelu. Sam Dornan rzekomo już się wycofał – głównym tego powodem ma być to, że krytycy nie pozostawili na nim suchej nitki (nie chodzi o aktorstwo, a o sam fakt, że przyjął tę rolę). Bardzo lubię Jamiego Dornana, pasował do roli Greya i moim zdaniem poradził sobie z tą przedziwną rolą, ale obawiam się, czy aby dla wielu z nas nie pozostanie Greyem już na zawsze („szufladka”, podobnie jak w przypadku Pattinsona, Radcliffe’a czy Stewart). Życzę mu wszystkiego dobrego i mam nadzieję, że będziemy mogli go oglądać w wyłącznie dobrych filmach. Kolejny problem z sequelem jest związany ze scenariuszem. Autorka książki sama chce podjąć się próby napisania scenariusza (ten do 1. części filmu rzekomo bardzo ją rozczarował), ale produkujące obraz studio Universal nie chce na to przystać. Z punktu widzenia Universal najlepszym rozwiązaniem (i jednocześnie najpiękniejszym zwieńczeniem całej tej medialnej szopki) byłby romans Dakoty Johnson i Jamiego Dornana. Niedoczekanie (i całe szczęście!). Przyznaję, że jestem bardzo ciekawy, jak potoczą się losy sequela i – jeśli powstanie – kogo zobaczymy w głównych rolach. Premiera planowana jest na Walentynki 2017. Już teraz czuję, że po raz kolejny zostanie pobity rekord sprzedanych biletów. Będzie grubo.
Podsumowując, film bardzo mi się nie podobał, ale z
całego serca wszystkim Wam go polecam. Kiedy jest o czymś głośno, warto mieć
własne zdanie, a nie powtarzać slogany zasłyszane po kątach od innych. Nadal
najbardziej bawi mnie to, że film najbardziej hejtują ci, którzy go nie
widzieli (fala hejtu ruszyła w końcu jeszcze przed premierą, co dla mnie jest
nie tyle niezrozumiałe, co chore). Wiecie, z tym filmem jest trochę jak z
seksem – w naszych wyobrażeniach to wszystko wygląda o niebo lepiej ;) Ode mnie
4/10, zachęcam do dyskusji (o ile ktokolwiek dotrwał w czytaniu do końca). A ja
idę sobie posłuchać Love me like you do.
Doczytałam i wiesz co.... myślałam, że będę Ci wrzucać i krytykować i próbować Cię przekonać do swoich racji ale muszę Ci napisać, że Twoja recenzja powaliła mnie na kolana - ZGADZAM SIĘ Z TOBĄ !! Zabawne, że uchwyciłeś jak montażyści skrzętnie ukryli miejsca intymne Dakoty na co i ja zwróciłam uwagę. Masz racje również pisząc, że film zawiera bardzo dużo scen typowych dla romantycznej komedii. Co do Twojego pytania, czy można się zakochać w tyranie i despocie, który czerpie przyjemność ze sprawianie bólu odpowiadam tak... Anastacia zakochała się w Christianie zanim ją ukarał w pokoju bólu, zdążyła przeżyć z nim swój pierwszy raz i spędzić romantyczne chwile, których nie było jej dane przeżyć nigdy wcześniej. Osobiście uważam, że większość współczesnych kobiet chciało by oderwać się od "garów", kuchni, dzieci i tej przytłaczającej monotonii i być chociaż przez chwilę taką Anastacią (związaną, zakneblowaną i wyuzdaną) ale nie każda kobieta umie o tym rozmawiać ze swoim partnerem. Stąd fenomen tego filmu a głównie książki. Bo nie ukrywam, że jest ona od filmu lepsza o niebo. Kończąc stwierdzam, że masz baaaardzo dużo racji w tym co piszesz ale jest jedna rzecz, z którą się z Tobą nie zgodzę. Pisząc o bardzo prostych, a według Ciebie wręcz żenujących dialogach głównych bohaterów powinieneś wiedzieć, że w książce wyglądają one podobnie więc nie możesz mieć pretensji do scenarzystów a do samej E.L. James. A ja już jutro przynoszę Ci książkę i nalegam abyś ją przeczytał. Doszukasz się w niej i metafor i dużo erotyki i pikanterii, których w filmie zabrakło Amen :) :*
OdpowiedzUsuńJaaaaki komencior! :D Spodziewałem się właśnie, że będziesz mocno bronić filmu, więc jestem bardzo zaskoczony. Cieszę się, że moje argumenty Cię przekonały :) A co do pozostałej części Twojego komentarza - natura kobieca jest jednak nieodgadniona ;) :*
UsuńCzytałam książkę i ogladałam film, i muszę przyznac,ze trafnie ubrał Pan w słowa walentynkowy hit. Iineligentna recenzja na wysokim poziomie, gratuluje,
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję, pozdrawiam :)
UsuńGratuluje ! najlepsza recenzja jaką przeczytałam o tym filmie, bardzo dobrze dobrane słowa i stwierdzenia ,dokładnie wyraża to co ja myślę o tym filmie. Szczerze mam bardzo ambiwalentne uczucia co do tej części i WIELKĄ nadzieję tak bo (nadzieja umiera ostatnia) że kolejne 2 części będą lepsze od tej, co nie znaczy że ta mi się nie podobała (uważam że mogłaby być lepsza). I stwierdzę jeszcze jedno może to będzie troszkę spoiler, ale tak dla porównania serial Dynastia Tudorów, który nazwany był serialem historycznym miał więcej scen seksu, które były znacznie ostrzejsze niż w 50 twarzy Greya który z założenia miał być filmem erotycznym. Dziękuje dobranoc
OdpowiedzUsuń