czwartek, 22 stycznia 2015

O filmie, który mógł być naprawdę dobry… - Foxcatcher, reż. Bennett Miller, 2014



Sezon oscarowy w pełni. Każdy, kto chociaż trochę interesuje się światem filmu z pewnością nadrabia zaległości i na bieżąco śledzi w kinie wszystkie premiery filmów nominowanych w tym roku do Oscarów. O dziwo, większość z nich miała już swoje polskie premiery i przedpremiery, więc jest całkiem nieźle. Ja także nadrabiam swoje filmowe zaległości i obiecuję, że przed oscarową galą na blogu znajdziecie recenzje wszystkich filmów nominowanych do Oscarów 2015. Dziś chcę się z Wami podzielić swoimi refleksjami na temat najnowszego filmu Bennetta Millera, Foxcatchera. Przyznaję, że czekałem na jego premierę z ogromną niecierpliwością. Co prawda nie padłem z wrażenia po seansach poprzednich produkcji Millera (Capote i Moneyball), ale tym razem reżyser sięgnął po historię, którą znałem już wcześniej z mediów i która bardzo mnie interesowała. Niestety, Foxcatcher to film wybitnie spartaczony i zamiast pięciu nominacji do Oscara powinien dostać wyłącznie jedną. Poniżej uzasadniam swoje krytyczne stanowisko.


Film jest inspirowany prawdziwą historią. John du Pont (Steve Carell), dziedzic fortuny, schizofrenik, zbudował w swojej posiadłości ośrodek szkoleniowy dla zapaśników. Zapaśnik Mark Schultz (Channing Tatum) nawiązał współpracę ze sponsorem, przygotowując się do igrzysk olimpijskich w Seulu (1988). Jako że obaj - du Pont i Mark - czuli się gorsi od brata Marka, Davida (Mark Ruffalo), współpraca ta doprowadziła do nieoczekiwanych wydarzeń… (źródło: Filmweb.pl).
Miller bezapelacyjnie ma swój styl - jego filmy są duszne, ciężkie, męczące. Podobnie jest z Foxcatcherem, który nie dość, że jest też nudny, to posiada mnóstwo dziur fabularnych. Nie oszukujmy się, każdy, kto nie zetknął się wcześniej z historią braci Schultz, będzie miał duże problemy ze zrozumieniem fabuły i motywów zachowania bohaterów. Reżyser nie pokazuje widzom żadnych przełomowych momentów, a co najgorsze urywa film w momencie, w którym mogłoby być najciekawiej. Przecież ta historia aż prosi się o ukazanie jej w kontekście retrospekcji! Można też śmiało rzec, że w filmie właściwie nic się nie dzieje – widzowie mają okazję oglądać kolejne treningi zapaśników, od czasu do czasu przerywane rozmowami o niczym. Naprawdę dawno nie spotkałem się z filmem, który byłby równie nieprzyjemny w odbiorze.

A zatem, o co tu właściwie chodzi? O ukazanie interesujących relacji pomiędzy trójką różnych mężczyzn. Każdy z bohaterów dźwiga swój własny ciężar, ale aktorzy grają tak nieprzekonująco, że widzom ciężko w to uwierzyć. Żadna z postaci nie ma ani grama charyzmy, jest zbyt statycznie, bez emocji. Fakt, że sam Schultz jest mocno zniesmaczony filmem i otwarcie go krytykuje, mówi sam za siebie. Podobno Miller dokonał pewnych przekłamań fabularnych, czego zupełnie nie rozumiem, bo Foxcatcher ani trochę nie intryguje. Najciekawszą postacią jest bez wątpienia John du Pont, czyli samotny multimilioner, który próbuje zaimponować swej matce i za pieniądze kupić sławę. Jak mówi głośno we wszystkich wywiadach, „(…) moi zawodnicy widzą we mnie ojca, mentora autorytet”. Te słowa najlepiej wyrażają, czego du Pont najbardziej pragnie i czego nie ma. Zamiast tego posiada mnóstwo wypchanych ptaków i drogocennych zabytków, czyli setki martwych przedmiotów. Nic dziwnego, że on sam też zaczyna przypominać jedną z bezdusznych rzeźb…

Wielu krytyków jest zachwyconych poziomem aktorstwa w filmie. Dla mnie natomiast jest bardzo źle, to dno i kilometr mułu. W przeciwieństwie do wszystkich lubię Tatuma i zawsze go broniłem, ale w Foxcatcherze gra TRAGICZNIE. Jego aktorstwo w tym filmie tak mnie drażniło, że nie mogłem wręcz na niego patrzeć, denerwowało mnie w nim absolutnie wszystko, począwszy od sztucznego chodu oprycha, a skończywszy na nabzdyczonej minie. Sam nie wiem, dlaczego wyszło tak źle. Może Tatum nadaje się jedynie do ról pięknych chłopczyków w komediach romantycznych? Jedyna scena, w której mi się podobał, to ta hotelowa, w której jego bohater przeżywa załamanie nerwowe. Podobne odczucia mam w stosunku do Carella. Kompletnie nie przekonał mnie jego garbaty nos i mamroczący głos. To bez wątpienia bardzo ciekawa rola czarnego charakteru, ale czy aż tak przełomowa? Mam bardzo ambiwalentne uczucia. Na tle Tatuma i Carella bardzo dobrze wypada Ruffalo, który gra wyjątkowo naturalnie. Notabene, jest to jedyna oscarowa nominacja, z którą się zgadzam. Na plus mogę zaliczyć też zdjęcia i finałową muzykę. 

Tę historię naprawdę można było pokazać znacznie ciekawiej. Ode mnie słabe 5,5/10. To absolutnie nie jest film warty Oscara, zwłaszcza w kat. Najlepszy reżyser. A szkoda.

5 komentarzy:

  1. już nie mogę się doczekać kiedy obejrze ten film :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Fakt, film ma wybitnie dużo dziur fabularnych, bardzo dużo rzeczy dzieje się tam od tak i widz nawet nie zna powodu. Dlaczego on zatrudnia Davida? Bo się obraził za imprezę Marka? No i w ogóle ta relacja Mark-John jest bardzo przedstawiona dziwnie. Dlaczego było tak dobrze na początku, a pod koniec filmu Mark nie jest w stanie walczyć na ringu, gdy obok jest John? Czy się na niego obraził, wkurzył, ma go dość? W filmie nie pada to w ogóle, a wręcz ja miałem wrażenie jakiejś dziwniej relacji homoseksualnej między nimi i że nie wiem John go wykorzystał (?). Ale nie zgodzę się, że Carell zagrał źle. Moim zdaniem gra bardzo trudną i wielowymiarową postać - z jednej strony bogaty, rozpieszczony przez bogatą matkę, z drugiej strony osoba o niespełnionych aspiracjach, która się czegoś czepia i chce to robić chociaż jej nie wychodzi, z trzeciej pasjonat broni, zachowujący się "ekscentrycznie" który na koniec okazuje się psychopatą i mordercą. I Carell akurat gra to przekonująco. Fakt, sama historia jest strasznie zepsuta, mam wrażenie że zamiast się skupić na najciekawszych miejscach, autor wziął te nudne, rozciągnął jej jeszcze bardziej, a o tych najciekawszych i najbardziej filmowych wspomniał przez kilka sekund. I ta nuda mam wrażenie była odczuwalna przez wszystkich, bo nie wiele osób zostało na sali kinowej do końca. Ogólnie tak naprawdę niezły się robi pod sam koniec, a ciężko do tego końca wytrzymać. Jeżeli chodzi o Oscary to kompletnie nie rozumiem nominacji za scenariusz i reżysera, Carell i Ruffalo jak najbardziej, a charakteryzacja - no nie wiem Oscar za jeden sztuczny nos?
    PS Capote i Moneyball też były na faktach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A zatem mamy takie same odczucia po seansie. No, może prawie takie same :)

      Usuń
  3. Zgadzam się z większością Twoich argumentów. Jedyny, z którym się nie zgadzam, a przynajmniej nie w 100%, to tragiczna gra Tatuma. Dostał trudną rolę i do tego bez scenariusza (bo tu go chyba wcale nie było), ale poradził sobie w miarę przyzwoicie.

    Podobnie jak anonim powyżej, nadmienię tylko, że oba poprzednie filmy Milera również miały za podstawę prawdziwe historię, więc albo zredaguj zdanie, albo popraw błąd;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, wiem, że poprzednie filmy Millera były oparte na faktach, źle zredagowałem zdanie i już je poprawiłem :)

      Mnie Tatum kompletnie tutaj do siebie nie przekonał. A szkoda, bo naprawdę bardzo go lubię.

      Usuń