Sezon oscarowy w pełni. Każdy,
kto chociaż trochę interesuje się światem filmu z pewnością nadrabia zaległości
i na bieżąco śledzi w kinie wszystkie premiery filmów nominowanych w tym roku
do Oscarów. O dziwo, większość z nich miała już swoje polskie premiery i
przedpremiery, więc jest całkiem nieźle. Ja także nadrabiam swoje filmowe
zaległości i obiecuję, że przed oscarową galą na blogu znajdziecie recenzje
wszystkich filmów nominowanych do Oscarów 2015. Dziś chcę się z Wami podzielić
swoimi refleksjami na temat najnowszego filmu Bennetta Millera, Foxcatchera. Przyznaję, że czekałem na
jego premierę z ogromną niecierpliwością. Co prawda nie padłem z wrażenia po
seansach poprzednich produkcji Millera (Capote
i Moneyball), ale tym razem reżyser
sięgnął po historię, którą znałem już wcześniej z
mediów i która bardzo mnie interesowała. Niestety, Foxcatcher to film wybitnie spartaczony i zamiast pięciu nominacji
do Oscara powinien dostać wyłącznie jedną. Poniżej uzasadniam swoje krytyczne
stanowisko.
Film jest inspirowany prawdziwą
historią. John du Pont (Steve Carell), dziedzic fortuny, schizofrenik, zbudował
w swojej posiadłości ośrodek szkoleniowy dla zapaśników. Zapaśnik Mark Schultz
(Channing Tatum) nawiązał współpracę ze sponsorem, przygotowując się do igrzysk
olimpijskich w Seulu (1988). Jako że obaj - du Pont i Mark - czuli się gorsi od
brata Marka, Davida (Mark Ruffalo), współpraca ta doprowadziła do
nieoczekiwanych wydarzeń… (źródło: Filmweb.pl).
Miller bezapelacyjnie ma swój styl
- jego filmy są duszne, ciężkie, męczące. Podobnie jest z Foxcatcherem, który nie dość, że jest też nudny, to posiada mnóstwo
dziur fabularnych. Nie oszukujmy się, każdy, kto nie zetknął się wcześniej z
historią braci Schultz, będzie miał duże problemy ze zrozumieniem fabuły i
motywów zachowania bohaterów. Reżyser nie pokazuje widzom żadnych przełomowych
momentów, a co najgorsze urywa film w momencie, w którym mogłoby być
najciekawiej. Przecież ta historia aż prosi się o ukazanie jej w kontekście
retrospekcji! Można też śmiało rzec, że w filmie właściwie nic się nie dzieje –
widzowie mają okazję oglądać kolejne treningi zapaśników, od czasu do czasu
przerywane rozmowami o niczym. Naprawdę dawno nie spotkałem się z filmem, który
byłby równie nieprzyjemny w odbiorze.
A zatem, o co tu właściwie
chodzi? O ukazanie interesujących relacji pomiędzy trójką różnych mężczyzn.
Każdy z bohaterów dźwiga swój własny ciężar, ale aktorzy grają tak
nieprzekonująco, że widzom ciężko w to uwierzyć. Żadna z postaci nie ma ani
grama charyzmy, jest zbyt statycznie, bez emocji. Fakt, że sam Schultz jest
mocno zniesmaczony filmem i otwarcie go krytykuje, mówi sam za siebie. Podobno
Miller dokonał pewnych przekłamań fabularnych, czego zupełnie nie rozumiem, bo Foxcatcher ani trochę nie intryguje.
Najciekawszą postacią jest bez wątpienia John du Pont, czyli samotny
multimilioner, który próbuje zaimponować swej matce i za pieniądze kupić sławę.
Jak mówi głośno we wszystkich wywiadach, „(…) moi zawodnicy widzą we mnie ojca,
mentora autorytet”. Te słowa najlepiej wyrażają, czego du Pont najbardziej
pragnie i czego nie ma. Zamiast tego posiada mnóstwo wypchanych ptaków i
drogocennych zabytków, czyli setki martwych przedmiotów. Nic dziwnego, że on
sam też zaczyna przypominać jedną z bezdusznych rzeźb…
Wielu krytyków jest zachwyconych
poziomem aktorstwa w filmie. Dla mnie natomiast jest bardzo źle, to dno i
kilometr mułu. W przeciwieństwie do wszystkich lubię Tatuma i zawsze go
broniłem, ale w Foxcatcherze gra
TRAGICZNIE. Jego aktorstwo w tym filmie tak mnie drażniło, że nie mogłem wręcz
na niego patrzeć, denerwowało mnie w nim absolutnie wszystko, począwszy od
sztucznego chodu oprycha, a skończywszy na nabzdyczonej minie. Sam nie wiem,
dlaczego wyszło tak źle. Może Tatum nadaje się jedynie do ról pięknych chłopczyków
w komediach romantycznych? Jedyna scena, w której mi się podobał, to ta
hotelowa, w której jego bohater przeżywa załamanie nerwowe. Podobne odczucia
mam w stosunku do Carella. Kompletnie nie przekonał mnie jego garbaty nos i
mamroczący głos. To bez wątpienia bardzo ciekawa rola czarnego charakteru, ale
czy aż tak przełomowa? Mam bardzo ambiwalentne uczucia. Na tle Tatuma i Carella
bardzo dobrze wypada Ruffalo, który gra wyjątkowo naturalnie. Notabene, jest to
jedyna oscarowa nominacja, z którą się zgadzam. Na plus mogę zaliczyć też
zdjęcia i finałową muzykę.
Tę historię naprawdę można było
pokazać znacznie ciekawiej. Ode mnie słabe 5,5/10. To absolutnie nie jest film
warty Oscara, zwłaszcza w kat. Najlepszy reżyser. A szkoda.
już nie mogę się doczekać kiedy obejrze ten film :)
OdpowiedzUsuńFakt, film ma wybitnie dużo dziur fabularnych, bardzo dużo rzeczy dzieje się tam od tak i widz nawet nie zna powodu. Dlaczego on zatrudnia Davida? Bo się obraził za imprezę Marka? No i w ogóle ta relacja Mark-John jest bardzo przedstawiona dziwnie. Dlaczego było tak dobrze na początku, a pod koniec filmu Mark nie jest w stanie walczyć na ringu, gdy obok jest John? Czy się na niego obraził, wkurzył, ma go dość? W filmie nie pada to w ogóle, a wręcz ja miałem wrażenie jakiejś dziwniej relacji homoseksualnej między nimi i że nie wiem John go wykorzystał (?). Ale nie zgodzę się, że Carell zagrał źle. Moim zdaniem gra bardzo trudną i wielowymiarową postać - z jednej strony bogaty, rozpieszczony przez bogatą matkę, z drugiej strony osoba o niespełnionych aspiracjach, która się czegoś czepia i chce to robić chociaż jej nie wychodzi, z trzeciej pasjonat broni, zachowujący się "ekscentrycznie" który na koniec okazuje się psychopatą i mordercą. I Carell akurat gra to przekonująco. Fakt, sama historia jest strasznie zepsuta, mam wrażenie że zamiast się skupić na najciekawszych miejscach, autor wziął te nudne, rozciągnął jej jeszcze bardziej, a o tych najciekawszych i najbardziej filmowych wspomniał przez kilka sekund. I ta nuda mam wrażenie była odczuwalna przez wszystkich, bo nie wiele osób zostało na sali kinowej do końca. Ogólnie tak naprawdę niezły się robi pod sam koniec, a ciężko do tego końca wytrzymać. Jeżeli chodzi o Oscary to kompletnie nie rozumiem nominacji za scenariusz i reżysera, Carell i Ruffalo jak najbardziej, a charakteryzacja - no nie wiem Oscar za jeden sztuczny nos?
OdpowiedzUsuńPS Capote i Moneyball też były na faktach.
A zatem mamy takie same odczucia po seansie. No, może prawie takie same :)
UsuńZgadzam się z większością Twoich argumentów. Jedyny, z którym się nie zgadzam, a przynajmniej nie w 100%, to tragiczna gra Tatuma. Dostał trudną rolę i do tego bez scenariusza (bo tu go chyba wcale nie było), ale poradził sobie w miarę przyzwoicie.
OdpowiedzUsuńPodobnie jak anonim powyżej, nadmienię tylko, że oba poprzednie filmy Milera również miały za podstawę prawdziwe historię, więc albo zredaguj zdanie, albo popraw błąd;)
Tak, wiem, że poprzednie filmy Millera były oparte na faktach, źle zredagowałem zdanie i już je poprawiłem :)
UsuńMnie Tatum kompletnie tutaj do siebie nie przekonał. A szkoda, bo naprawdę bardzo go lubię.