Jako bloger filmowy staram się
być na bieżąco z wszystkimi nowościami i zawsze wcześniej planuję, które z
filmów obejrzę w najbliższej przyszłości. O filmie Joe słyszałem już w zeszłym roku, jednak ze względu na niewiele
mówiące nazwisko reżysera i osobistą antypatię do Nicolasa Cage’a (nie bijcie!)
postanowiłem sobie ten film darować. Kiedy kilka dni temu nadarzyła się okazja premierowego
obejrzenia Joe’ego (obraz ten miał
swoją polską premierę w miniony piątek) stwierdziłem, że może warto spróbować
zapoznać się bliżej z reżyserującym film Davidem Gordonem Greenem. Ależ to była
dobra decyzja! Joe to jeden z
niewielu filmów minionego roku, które okazały się być dla mnie pozytywnym
zaskoczeniem. A Nicolas Cage zagrał na tyle dobrze, że chyba nie będę go
całkiem przekreślał…
Tytułowy Joe Ransom (Nicholas
Cage) były więzień, zatrudnia w swojej firmie zajmującej się wyrębem drzew,
nastolatka, Gary'ego Jonesa (Tye Sheridan). Z czasem między Joem i Garym rodzi
się więź, która na zawsze odmieni ich życie (źródło: Filmweb.pl).
Pamiętacie jeszcze zeszłorocznego
Uciekiniera Jeffa Nicholsa? To obraz,
który całkowicie mnie pochłonął i o którego zaletach mógłbym opowiadać
godzinami. W recenzji wspomnianego Uciekiniera
zachwycałem się grą aktorską młodego aktora – Tye’a Sheridana. Już wtedy
napisałem, że wróżę mu wielką karierę i teraz, kiedy jestem już po seansie
filmu Joe, podtrzymuję swoje zdanie.
Obecnie 17-letni już Sheridan gra tak naturalnie i autentycznie, że właściwie
nie ma się do czego przyczepić. W przyszłości będzie jeszcze o nim głośno,
zobaczycie. Co ciekawe, Sheridan to nie jedyny element wspólny tych dwóch
filmów. Davidowi Gordonowi Greenowi udało się stworzyć film, który pod względem
klimatu mógłby spokojnie rywalizować z fenomenalnym dziełem Nicholsa.
Joe to kolejny film, który próbuje zmierzyć się z problemem
przemocy w rodzinie. Gordon Green przedstawia widzom niezwykle pochłaniającą i
poruszającą historię młodego chłopca, któremu przyszło dorastać w patologicznej
rodzinie. Kiedy w jego życiu nieoczekiwanie pojawia się twardziel Joe, Gary
dostrzega dla siebie iskierkę nadziei. Zaczyna spędzać ze swym starszym
przyjacielem coraz więcej czasu, Joe z dnia na dzień staje się dla Gary’ego
wzorem do naśladowania. Tłem dla tych wydarzeń są losy ubogich i ciężko pracujących
fizycznie mieszkańców Missisipi, z których większość zalicza się do najniższej
klasy społecznej i jest uzależniona od
alkoholu. Tutaj ciągle wisi coś w powietrzu, czuć niepokój, a posępny klimat opuszczonych
i porośniętych lasami terenów jednocześnie intryguje i przeraża.
Nie oszukujmy się, Joe nie jest łatwy w odbiorze i
oglądając go z pewnością się nie zrelaksujecie. To rasowy ciężki dramat
ukazujący brutalne oblicze człowieka, który jest w stanie posunąć się do najgorszych
czynów byle tylko zapewnić byt samemu sobie. Tu nawet psy nie potrafią przebiec
obok siebie obojętnie, trwa nieustanna walka o przetrwanie. Bardzo podobał mi
się sposób przedstawienia postaci, a na pierwszy plan (poza fenomenalnym
Sheridanem) wysuwają się Nicolas Cage oraz Gary Poulter, którym udaje się nawet
świetnie zaprezentować miejscowy akcent. Skoro już podjąłem się porównywania Joe’go do Uciekiniera, to muszę przyznać, że w tym drugim można było obejrzeć
ładniejsze zdjęcia i usłyszeć lepszą muzykę.
Bardzo polecam Wam Joe’go. Fani pełnokrwistych dramatów
będą zachwyceni. Ode mnie mocne 8/10.
"A Nicolas Cage zagrał na tyle dobrze, że chyba nie będę go całkiem przekreślał…"
OdpowiedzUsuńMocne słowa :D Ja już go niestety skreśliłem, chociaż przez dawny sentyment chciałbym zobaczyć jak się rehabilituje.
Temat w sumie dość oklepany, ale, ale... chyba warto odgrzewać takie kotlet.