Chociaż Steve McQueen nie ma na
swoim koncie jeszcze wielu filmów, wszyscy zainteresowani branżą filmową doskonale
znają jego nazwisko. Zadebiutował w 2008 roku jako reżyser i scenarzysta
głośnego Głodu – dramatu przedstawiającego
tzw. „protest czystości” irlandzkich więźniów. Trzy lata później mieliśmy
okazję oglądać Wstyd – niezwykle
intymny obraz ukazujący codzienne życie seksoholika. Główną rolę w obu filmach
odgrywał Michael Fassbender, aktor zdolny do poświęceń (do roli w Głodzie przeszedł na bardzo drastyczną
dietę), o wielu twarzach, niebywale przekonujący we wszystkich dotychczasowych
filmowych wcieleniach. Kiedy McQueen rozpoczął pracę nad swym nowym filmem,
nikt nie miał wątpliwości, że i tym razem w jednej z głównych ról obsadzi
Fassbendera. Jestem właśnie po seansie filmu Zniewolony. 12 Years a Slave i jedyne co mogę rzec, to że znów im się
udało! Ten niesamowity duet aktorsko-reżyserski po raz kolejny powala na kolana
i sprawia, że człowiek jeszcze na długo po seansie nie może zapomnieć o tym, co
widział na ekranie. Ani trochę nie dziwi mnie wygrana Złotego Globu dla Zniewolonego jako Najlepszego filmu i
coś czuję, że niedługo na koncie tego filmu znajdzie się jeszcze bardziej
prestiżowa nagroda…
Mimo, że film miałem okazję
obejrzeć już kilka dni temu, dopiero dziś zebrałem się na napisanie recenzji. Musiałem
uspokoić myśli, okiełznać towarzyszące po filmie emocje i postarać się spojrzeć
na film wyjątkowo profesjonalnie. To naprawdę dobre kino, które bezapelacyjnie
zasługuje na najważniejsze nagrody w tej branży. Zniewolony. 12 Years a Slave to kolejny poruszający dramat ukazujący
ciężkie losy czarnoskórych. Film nieznośnie ciężki, przeszywający bólem na
wskroś, niemal niedający wytchnienia. Osobiście zawsze bardzo chętnie sięgam po
filmy o takiej tematyce, gdyż uważam, że o pewnych wydarzeniach z przeszłości
(i ogólnie o „starym świecie”) warto pamiętać. A kiedy ma się do czynienia z
filmem o takiej tematyce wyreżyserowanym przez samego czarnoskórego, to musi on
robić wrażenie. Chapeau bas!
Najnowszy film McQueena określa się
jako ostatni z tzw. „trylogii cierpienia”. Kompletnie nie zgadzam się z
tworzeniem takiej klasyfikacji, bo wszystkie filmy reżysera traktują o zupełnie
różnych tematach i dotyczą przede wszystkim człowieka jako jednostki uwikłanej
w problemy lub postawionej przez los w wyjątkowo ciężkiej sytuacji. Główny
bohater Zniewolonego próbuje się
odnaleźć w nowym świecie bo wie, że tylko dzięki temu może przetrwać. Godzi się
na tożsamość Platta – jednego z wielu czarnuchów, taniej i bezwartościowej siły
roboczej. I choć z każdym dniem jest mu coraz ciężej, nie poddaje się i wierzy,
że w końcu uda mu się odzyskać wolność. Zupełnie inną strategię walki/obrony
przyjmuje Patsey (debiutująca Lupita Nyong’o), która ma nadzieję, że dzięki
swemu poddaniu i spełnianiu wszystkich życzeń swego pana (Michael Fassbender),
w końcu doczeka się lepszego losu. Wyrachowanie i zimna kalkulacja? Nic podobnego, to po prostu
kolejna ze strategii przetrwania. W końcu nikt nie wie, jak zachowałby się
będąc w podobnej sytuacji…
W Zniewolonym niemal wszystko zasługuje na pochwałę (reżyseria,
scenariusz, montaż, muzyka Zimmera), jednak to aktorstwo wybija się na pierwszy
plan i przesądza o tym, że film ma tak ogromną siłę rażenia. Na największe uznanie
zasługują Chiwetel Ejiofor i Michael Fassbender. Ten pierwszy to aktor o
najsmutniejszych oczach, jakie dotychczas miałem okazję widzieć na ekranie. Jestem
przekonany, że w kolejnych latach będzie o nim głośno i to nie tylko za sprawą
wyjątkowo trudnego nazwiska. Do talentu Fassbendera nie muszę chyba nikogo
przekonywać. Mnie osobiście jak dotąd najbardziej podobał się we Wstydzie, aczkolwiek jego rola w Zniewolonym jest równie dobra i mam
nadzieję, że zostanie nagrodzona przez Akademię. Na uwagę zasługują także Sarah
Paulson, Benedict Cumberbatch, Paul Dano, Brad Pitt oraz wspomniana już Lupita
Nyong’o.
Mimo, że seans Zniewolonego nie będzie należał do
najlżejszych, warto się na niego zdecydować. Jestem przekonany, że po tym
filmie każdy nieco dłużej pomyśli, zanim wystrzeli kolejny głupi „kawał o
murzynie”. Ode mnie bardzo mocne 9/10.
Mam identycznie - film widziałam już kilka dni temu, a z recenzją nadal się wstrzymuję. Najlepsze jest to, że to nie jeden z filmów, o którym się zapomina na drugi dzień po obejrzeniu. Potrzeba niezłej znieczulicy, by przejść obojętnie obok takiego obrazu.
OdpowiedzUsuńNazwisko aktora pierwszoplanowego jest faktycznie strasznie trudne do zapamiętania, a co dopiero wymówienia - nie mam pojęcia jak prawidłowo je przeczytać ;)
"Cziłetel Edżjafor" :P
Usuńdzięki! :D
Usuńa mi to przypomina trochę wielki hit telewizji późnego gierka czyli korzenie który też opowiadał o losie murzynów od złapania przez łowców niewolników w afryce aż dziw że nikt go po 89r nie powtarzał
OdpowiedzUsuńO właśnie, już dekady temu filmowcy przerobili ten problem ze wszystkich stron. Po co nadal to wałkować? Czemu z taką gorliwością nie przepraszają Indian, którym wyrządzili więcej krzywd?
UsuńDruga rzecz, czemu nie przedstawią historii czarnych watażków, którzy w Afryce sami łapali swoich ziomków i sprzedawali ich w niewolę białym. Czemu nikt nie nakręci filmu o Liberii, kraju który Amerykanie założyli dla oswobodzony czarnych niewolników, a w którym ci właśnie eksniewolnicy bili rdzennych czarnych i robili z nich... swoich niewolników.
Niech Murzyni w końcu sami uderzą się w piersi, a nie tylko zrzucają winę na białych za wszystkie nieszczęścia.