sobota, 20 lipca 2013

O trzech blockbusterach 2013 – World War Z, Iluzja, Człowiek ze stali

W końcu udało mi się nadrobić trzy najgłośniejsze filmy ostatniego miesiąca. Każdy z nich był reklamowany na setki różnych sposobów, a ich plakaty wisiały dosłownie wszędzie, przez co czasem mogły się komuś śnić po nocach. Niestety, jak to na ogół bywa, to nachalnie reklamowane wcale nie musi być tym najlepszym. Spośród trzech recenzowanych poniżej filmów, moim zdaniem tylko jeden zasługuje na większą uwagę. A Wy już widzieliście? Jestem bardzo ciekaw Waszych opinii, zatem zachęcam do komentowania i dyskutowania.  

World War Z (reż. Marc Forster, 2013)
Głównym bohaterem filmu jest były śledczy ONZ, Gerry Lane (Brad Pitt). Pewnego dnia, podczas rodzinnej podróży, jego samochód wpada w olbrzymi korek. Stosunkowo szybko okazuje się, że nie jest to spowodowane żadną kraksą. Całkiem znienacka ludzie zaczynają się nawzajem atakować i gryźć, co sprzyja rozprzestrzenianiu się śmiercionośnemu wirusowi, który przemienia ludzi w krwiożercze zombie. Kiedy zarażeni przejmują światowe siły zbrojne i gwałtownie niszczą rządy państw, Lane zostaje zmuszony do powrotu do dawnego niebezpiecznego życia, aby zapewnić bezpieczeństwo rodzinie. Rozpoczynają się desperackie poszukiwania źródła epidemii i środków, które powstrzymają jej rozprzestrzenianie.


Jak doskonale wiecie, nie jestem zagorzałym fanem filmów o tematyce zombie. Bardzo długo zbierałem się w sobie, aby rozpocząć oglądanie popularnego serialu The walking dead. O dziwo, jestem już po 2. sezonie i przyznaję, że się wciągnąłem. Niestety, to, co przyciąga mnie do The walking dead, odpycha mnie od najnowszego filmu Forstera. Naprawdę dużo wskazywało na to, że World War Z mnie oczaruje. No bo Pitt i Mireille Enos (znana z mojego ukochanego serialu The killing). No bo Forster, który stworzył niezapomniane Zostań i Marzyciela. No i wreszcie ta momentami już nachalna reklama, która zapewniała wszystkich, że z kina na pewno nie wyjdzie się rozczarowanym. Cóż, w moim przypadku się to nie sprawdziło. Może więc nietypowo zacznę od tego, co najbardziej mi się nie podobało. Już na samym początku zraziło mnie to, że Pitt po raz kolejny jest lansowany na superbohatera. W końcu od razu wiadomo, że to on w domyśle ma ocalić świat. Co z tego, że jest mnóstwo innych pracowników ONZ, skoro lepiej wysłać prywatny samolot po byłego śledczego. Co najlepsze, przez całą akcje, jego bohater nawet się nie spocił i nie pobrudził. I mimo, że postać kreowana przez Brada Pitta pozbawiona jest znanego z innych blockbusterów pierwiastka superbohatera (na całe szczęście!), to i tak to wszystko wydaje mi się baaardzo sztuczne i przekombinowane. Właściwie to nawet dziwię się, że mąż Angeliny zgodził się na udział w tym filmie… Co jeszcze wadziło? Uważam, że nie do końca wykorzystano potencjał zombiaków. Równie dobrze film mógł dotyczyć któregoś z popularnych przez ostatnie lata wirusów. Dodam jeszcze, że jak dla mnie wszystko było zbyt chaotyczne, ale to już w sumie wpisane jest w styl Forstera. Oczywiście nie wszystko było złe. Film potrafi wciągnąć i w 3D na pewno robi dużo lepsze wrażenie. Bardzo spodobała mi się czołówka na samym początku (klimatyczna i podobna do tej z True Blood). Na największą uwagę zasługują chyba sceny w laboratorium, które trzymały w napięciu. No ok, scena w samolocie też mi się podobała ;) Niestety, z racji na to, iż jestem do filmów o zombie raczej uprzedzony, ciężko mi polecać lub odradzać ten film. Bezpiecznie odpowiem zatem, że można obejrzeć, ale bez ciśnienia.

Iluzja (reż. Louis Leterrier, 2013)
Istniejąca od wieków tajna organizacja OKO zbiera ekipę najbardziej utalentowanych, obdarzonych niezwykłymi umiejętnościami iluzjonistów (Eisenberg, Harrelson, Fisher, Franco) i powierza im cel, którego nikt dotąd nie miał odwagi się podjąć. O grupie robi się głośno po spektaklu, podczas którego rabują bank znajdujący się na innym kontynencie, a miliony przelewają na konta ludzi obecnych na widowni. Tropem iluzjonistów rusza agent FBI (Ruffalo), przekonany, że za ich działalnością musi kryć się coś więcej. Nie jest on jedynym człowiekiem, który chce poznać tajemnicę grupy, która przygotowuje się do realizacji bezprecedensowego planu. Ich tajemnicę pragnie bowiem poznać też słynny łamacz sekretów magików – Bradley (Freeman) (źródło: Filmweb.pl).

Odkąd w maju zobaczyłem w kinie po raz pierwszy trailer Iluzji, od razu wiedziałem, że będę musiał zobaczyć ten film. Oczywiście był on reklamowany na tyle często (jeśli się dobrze zastanowić, to w Cinema City widziałem go chyba przez każdym filmem, który miałem obejrzeć…), że z czasem udało mi się nauczyć go na pamięć. Co notabene w żaden sposób nie umniejsza jego wspaniałości. Bez wątpienia dla widza najbardziej satysfakcjonujący jest moment, w którym okazuje się, że film  jest równie dobry co trailer. I tak właśnie jest w przypadku Iluzji, która prezentuje się naprawdę znakomicie. Jak mówi sam tytuł, akcja związana jest z magią, która przecież była wałkowana już w takich głośnych hitach jak Iluzjonista czy Prestiż. Leterrier pokazuje jednak jej zupełnie nowe oblicze. I to na tyle interesujące, że film pochłania się z prawdziwą przyjemnością. Na ekranie dominują czerń i błękit, od czas do czasu podsycane jaskrawymi światłami. Wszystko to w połączeniu z absolutnie genialną muzyką Briana Tylera sprawia, że widzowie stają się mimowolnymi świadkami prawdziwego magicznego show. I co najlepsze, tak jak uczestnicy show z filmu, dają się wpuścić w maliny. Intryga bowiem okazuje się być na tyle zmyślna i nieprzewidywalna, że finałowe rozwiązanie zaskoczy kompletnie wszystkich. Oczywiście na film trzeba patrzeć jako na film rozrywkowy, czyli nieco z przymrużeniem oka, bo w fabule jest tyle dziur, że połatanie nawet połowy z nich na niewiele by się zdało. Dużo tu scen trzymających w napięciu (dotyczy to zwłaszcza magicznych sztuczek), w tym ulicznych gonitw czy pościgów. Wszystko zostało okraszone też odpowiednią ilością humoru i komizmu sytuacyjnego. Wielka w tym zasługa wcielających się w główne role aktorów. Eisenberg po raz kolejny gra wkurzającego nerda, Isla Fisher z kolei poraża swym seksapilem. Mnie najbardziej podobała się jednak rola Harrelsona, który tutaj wciela się w rolę błyskotliwego mentalisty. Cóż więcej mogę pisać, to naprawdę świetny film, który w dodatku na długo pozostaje w pamięci i do którego aż chce się wracać. Bardzo, bardzo polecam i to koniecznie w kinie!

Człowiek ze stali (reż. Zack Snyder, 2013)
Młody chłopiec dowiaduje się, że jest nie z tej ziemi i posiada nadprzyrodzone moce. Jako młody mężczyzna (Henry Cavill) podróżuje, aby dowiedzieć się, skąd pochodzi i jaka jest jego misja. Ukryty w nim bohater musi się ujawnić, jeśli ma ocalić świat przed zagładą i stać się symbolem nadziei całej ludzkości (źródło: Filmweb.pl).  Innymi słowy, film opowiada o narodzinach, dorastaniu i tworzeniu się tożsamości młodego Supermana – Człowieka ze stali.





Ileż ja na ten film czekałem… Spodziewałem się, że dostanę hit na miarę tych z nolanowskiej serii o Mrocznym Rycerzu. Niestety, Człowiek ze stali to jedno wielkie rozczarowanie. I tylko jedno nie zmieniło się po seansie – muzyka z filmu wciąż przyprawia mnie o gęsią skórkę i pozostaje jedynym elementem, na który warto zwrócić tu uwagę. Dosyć długo zastanawiałem się, co sprawiło, że Snyder zmarnował taką szansę i właściwie wciąż nie wiem, dlaczego stało się tak, a nie inaczej. Człowiek ze stali ma bowiem w sobie tyle patosu i jest tak śmiertelnie poważny, że momentami przypominał mi niektórych naszych polityków należących do tzw. „sekty smoleńskiej”. Poza tym jest bohaterem bez osobowości, bez wyrazu, bez charakteru! Henry Cavill chyba nie miał większych problemów z odegraniem roli Supermana, bo przez cały film jedynie musiał kontrolować mimikę twarzy (aby choć na chwilę się nie uśmiechnąć!). No ok, jeszcze musiał słuchać, bo Superman z filmu Snydera właściwie żadnej decyzji nie podejmuje samodzielnie. Klapa totalna. Ja rozumiem, że akurat TEN superbohater nie może robić z siebie głupka, ale czy serio musi odwoływać się wyłącznie do Boga, honoru i ojczyzny? To przecież nie jest średniowiecze! I właśnie przez ten przelewający się patos, filmu nie można nazwać rozrywkowym, nawet pomimo tych wszystkich efektów specjalnych. Bardzo zawiodłem się też tym, że wszyscy pozostali aktorzy (Amy Adams, Michael Shannon, Kevin Costner, Russel Crowe) wpisali się w tę posępną formułę. Ogólnie rzecz biorąc, Człowiek ze stali to dla mnie największe rozczarowanie roku. I sam wpisując się w konwencję filmu, śmiertelnie poważnie odradzam Wam seans.

8 komentarzy:

  1. Film z Bradem jakoś nie przemawiał do mnie od początku. STRASZNIE chcę zobaczyć ILUZJĘ. Natomiast film o Supermenie - zobaczę, czemu nie, ale aż tak się tym nie ekscytuję. A po Twojej recenzji - tym bardziej.

    OdpowiedzUsuń
  2. Iluzja byłaby rewelacyjna, gdyby nie ten banalny finał!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie natomiast wkurzyło trochę to love-story pomiędzy agentami. Ale ogólnie rzecz biorąc film bardzo dobry :) Jako kino rozrywkowe sprawdził się idealnie.

      Usuń
  3. Wold War Z - nie dzięki - łażące zombiaki mnie nie kręcą.
    Iluzja - jestem chyba jedynym człowiekiem na całym globie, którego ten film nie porwał (podobnie jak książka "Atlas chmur", ale to już inna para kaloszy) - dla mnie zwykłe i przeciętne 6/10. Żałosny Harelson i niepotrzebna Fisher. Sorry ale taka jest prawda.
    Człowiek ze stali - ani dobry, ani zły, ale lepszy niż gorszy - też 6/10.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dlaczego uważasz, że Harrelson zagrał żałośnie? No i nie gadaj, że nie podobała Ci się Fisher ;)

      Usuń
  4. Poczekajmy na nowe wersje Człowieka ze Stali, z tego jak się zakończył można podejrzewać, że będzie lepiej - będzie wyglądał bardziej jak Superman a nie jakiś zagubiony młodzienieć. Ja też dałem 6/10 :)

    pozdrawiam
    O kulturze

    OdpowiedzUsuń
  5. Wszystkie z wymienionych przez Ciebie filmów zdecydowanie zasługują na uwagę - ja darzę szczególną sympatią World War Z.

    OdpowiedzUsuń