W końcu udało mi się nadrobić
trzy najgłośniejsze filmy ostatniego miesiąca. Każdy z nich był reklamowany na
setki różnych sposobów, a ich plakaty wisiały dosłownie wszędzie, przez co
czasem mogły się komuś śnić po nocach. Niestety, jak to na ogół bywa, to
nachalnie reklamowane wcale nie musi być tym najlepszym. Spośród trzech
recenzowanych poniżej filmów, moim zdaniem tylko jeden zasługuje na większą
uwagę. A Wy już widzieliście? Jestem bardzo ciekaw Waszych opinii, zatem
zachęcam do komentowania i dyskutowania.
World War Z (reż.
Marc Forster, 2013)
Głównym bohaterem filmu jest były
śledczy ONZ, Gerry Lane (Brad Pitt). Pewnego dnia, podczas rodzinnej podróży, jego
samochód wpada w olbrzymi korek. Stosunkowo szybko okazuje się, że nie jest to
spowodowane żadną kraksą. Całkiem znienacka ludzie zaczynają się nawzajem
atakować i gryźć, co sprzyja rozprzestrzenianiu się śmiercionośnemu wirusowi,
który przemienia ludzi w krwiożercze zombie. Kiedy
zarażeni przejmują światowe siły zbrojne i gwałtownie niszczą rządy państw,
Lane zostaje zmuszony do powrotu do dawnego niebezpiecznego życia, aby zapewnić
bezpieczeństwo rodzinie. Rozpoczynają się desperackie poszukiwania źródła
epidemii i środków, które powstrzymają jej rozprzestrzenianie.
Jak doskonale wiecie, nie jestem
zagorzałym fanem filmów o tematyce zombie. Bardzo długo zbierałem się w sobie,
aby rozpocząć oglądanie popularnego serialu The
walking dead. O dziwo, jestem już po 2. sezonie i przyznaję, że się wciągnąłem.
Niestety, to, co przyciąga mnie do The walking
dead, odpycha mnie od najnowszego filmu Forstera. Naprawdę dużo wskazywało
na to, że World War Z mnie oczaruje.
No bo Pitt i Mireille Enos (znana z mojego ukochanego serialu The killing). No bo Forster, który
stworzył niezapomniane Zostań i Marzyciela. No i wreszcie ta momentami
już nachalna reklama, która zapewniała wszystkich, że z kina na pewno nie
wyjdzie się rozczarowanym. Cóż, w moim przypadku się to nie sprawdziło. Może
więc nietypowo zacznę od tego, co najbardziej mi się nie podobało. Już na samym
początku zraziło mnie to, że Pitt po raz kolejny jest lansowany na
superbohatera. W końcu od razu wiadomo, że to on w domyśle ma ocalić świat. Co
z tego, że jest mnóstwo innych pracowników ONZ, skoro lepiej wysłać prywatny
samolot po byłego śledczego. Co najlepsze, przez całą akcje, jego bohater nawet
się nie spocił i nie pobrudził. I mimo, że postać kreowana przez Brada Pitta
pozbawiona jest znanego z innych blockbusterów pierwiastka superbohatera (na
całe szczęście!), to i tak to wszystko wydaje mi się baaardzo sztuczne i
przekombinowane. Właściwie to nawet dziwię się, że mąż Angeliny zgodził się na
udział w tym filmie… Co jeszcze wadziło? Uważam, że nie do końca wykorzystano
potencjał zombiaków. Równie dobrze film mógł dotyczyć któregoś z popularnych
przez ostatnie lata wirusów. Dodam jeszcze, że jak dla mnie wszystko było zbyt
chaotyczne, ale to już w sumie wpisane jest w styl Forstera. Oczywiście nie
wszystko było złe. Film potrafi wciągnąć i w 3D na pewno robi dużo lepsze
wrażenie. Bardzo spodobała mi się czołówka na samym początku (klimatyczna i
podobna do tej z True Blood). Na największą
uwagę zasługują chyba sceny w laboratorium, które trzymały w napięciu. No ok,
scena w samolocie też mi się podobała ;) Niestety, z racji na to, iż jestem do
filmów o zombie raczej uprzedzony, ciężko mi polecać lub odradzać ten film.
Bezpiecznie odpowiem zatem, że można obejrzeć, ale bez ciśnienia.
Iluzja (reż. Louis
Leterrier, 2013)
Istniejąca od wieków tajna
organizacja OKO zbiera ekipę najbardziej utalentowanych, obdarzonych
niezwykłymi umiejętnościami iluzjonistów (Eisenberg, Harrelson, Fisher, Franco)
i powierza im cel, którego nikt dotąd nie miał odwagi się podjąć. O grupie robi
się głośno po spektaklu, podczas którego rabują bank znajdujący się na innym
kontynencie, a miliony przelewają na konta ludzi obecnych na widowni. Tropem
iluzjonistów rusza agent FBI (Ruffalo), przekonany, że za ich działalnością
musi kryć się coś więcej. Nie jest on jedynym człowiekiem, który chce poznać
tajemnicę grupy, która przygotowuje się do realizacji bezprecedensowego planu.
Ich tajemnicę pragnie bowiem poznać też słynny łamacz sekretów magików –
Bradley (Freeman) (źródło: Filmweb.pl).
Odkąd w maju zobaczyłem w kinie
po raz pierwszy trailer Iluzji, od
razu wiedziałem, że będę musiał zobaczyć ten film. Oczywiście był on reklamowany
na tyle często (jeśli się dobrze zastanowić, to w Cinema City widziałem go
chyba przez każdym filmem, który miałem obejrzeć…), że z czasem udało mi się
nauczyć go na pamięć. Co notabene w żaden sposób nie umniejsza jego
wspaniałości. Bez wątpienia dla widza najbardziej satysfakcjonujący jest moment,
w którym okazuje się, że film jest
równie dobry co trailer. I tak właśnie jest w przypadku Iluzji, która prezentuje się naprawdę znakomicie. Jak mówi sam
tytuł, akcja związana jest z magią, która przecież była wałkowana już w takich
głośnych hitach jak Iluzjonista czy Prestiż. Leterrier pokazuje jednak jej
zupełnie nowe oblicze. I to na tyle interesujące, że film pochłania się z
prawdziwą przyjemnością. Na ekranie dominują czerń i błękit, od czas do czasu
podsycane jaskrawymi światłami. Wszystko to w połączeniu z absolutnie genialną
muzyką Briana Tylera sprawia, że widzowie stają się mimowolnymi świadkami
prawdziwego magicznego show. I co najlepsze, tak jak uczestnicy show z filmu,
dają się wpuścić w maliny. Intryga bowiem okazuje się być na tyle zmyślna i
nieprzewidywalna, że finałowe rozwiązanie zaskoczy kompletnie wszystkich.
Oczywiście na film trzeba patrzeć jako na film rozrywkowy, czyli nieco z
przymrużeniem oka, bo w fabule jest tyle dziur, że połatanie nawet połowy z
nich na niewiele by się zdało. Dużo tu scen trzymających w napięciu (dotyczy to
zwłaszcza magicznych sztuczek), w tym ulicznych gonitw czy pościgów. Wszystko
zostało okraszone też odpowiednią ilością humoru i komizmu sytuacyjnego. Wielka
w tym zasługa wcielających się w główne role aktorów. Eisenberg po raz kolejny
gra wkurzającego nerda, Isla Fisher z kolei poraża swym seksapilem. Mnie
najbardziej podobała się jednak rola Harrelsona, który tutaj wciela się w rolę
błyskotliwego mentalisty. Cóż więcej mogę pisać, to naprawdę świetny film,
który w dodatku na długo pozostaje w pamięci i do którego aż chce się wracać.
Bardzo, bardzo polecam i to koniecznie w kinie!
Człowiek ze stali (reż. Zack Snyder, 2013)
Młody chłopiec dowiaduje się, że
jest nie z tej ziemi i posiada nadprzyrodzone moce. Jako młody mężczyzna (Henry
Cavill) podróżuje, aby dowiedzieć się, skąd pochodzi i jaka jest jego misja.
Ukryty w nim bohater musi się ujawnić, jeśli ma ocalić świat przed zagładą i
stać się symbolem nadziei całej ludzkości (źródło: Filmweb.pl). Innymi słowy, film opowiada o narodzinach,
dorastaniu i tworzeniu się tożsamości młodego Supermana – Człowieka ze stali.
Ileż ja na ten film czekałem…
Spodziewałem się, że dostanę hit na miarę tych z nolanowskiej serii o Mrocznym Rycerzu. Niestety, Człowiek ze stali to jedno wielkie
rozczarowanie. I tylko jedno nie zmieniło się po seansie – muzyka z filmu wciąż
przyprawia mnie o gęsią skórkę i pozostaje jedynym elementem, na który warto
zwrócić tu uwagę. Dosyć długo zastanawiałem się, co sprawiło, że Snyder
zmarnował taką szansę i właściwie wciąż nie wiem, dlaczego stało się tak, a nie
inaczej. Człowiek ze stali ma bowiem w sobie tyle patosu i
jest tak śmiertelnie poważny, że momentami przypominał mi niektórych naszych
polityków należących do tzw. „sekty smoleńskiej”. Poza tym jest bohaterem bez
osobowości, bez wyrazu, bez charakteru! Henry Cavill chyba nie miał większych
problemów z odegraniem roli Supermana, bo przez cały film jedynie musiał kontrolować
mimikę twarzy (aby choć na chwilę się nie uśmiechnąć!). No ok, jeszcze musiał
słuchać, bo Superman z filmu Snydera właściwie żadnej decyzji nie podejmuje
samodzielnie. Klapa totalna. Ja rozumiem, że akurat TEN superbohater nie może
robić z siebie głupka, ale czy serio musi odwoływać się wyłącznie do Boga, honoru
i ojczyzny? To przecież nie jest średniowiecze! I właśnie przez ten przelewający
się patos, filmu nie można nazwać rozrywkowym, nawet pomimo tych wszystkich
efektów specjalnych. Bardzo zawiodłem się też tym, że wszyscy pozostali aktorzy
(Amy Adams, Michael Shannon, Kevin Costner, Russel Crowe) wpisali się w tę
posępną formułę. Ogólnie rzecz biorąc, Człowiek
ze stali to dla mnie największe rozczarowanie roku. I sam wpisując się w
konwencję filmu, śmiertelnie poważnie odradzam Wam seans.
Film z Bradem jakoś nie przemawiał do mnie od początku. STRASZNIE chcę zobaczyć ILUZJĘ. Natomiast film o Supermenie - zobaczę, czemu nie, ale aż tak się tym nie ekscytuję. A po Twojej recenzji - tym bardziej.
OdpowiedzUsuńIluzja byłaby rewelacyjna, gdyby nie ten banalny finał!
OdpowiedzUsuńMnie natomiast wkurzyło trochę to love-story pomiędzy agentami. Ale ogólnie rzecz biorąc film bardzo dobry :) Jako kino rozrywkowe sprawdził się idealnie.
UsuńWold War Z - nie dzięki - łażące zombiaki mnie nie kręcą.
OdpowiedzUsuńIluzja - jestem chyba jedynym człowiekiem na całym globie, którego ten film nie porwał (podobnie jak książka "Atlas chmur", ale to już inna para kaloszy) - dla mnie zwykłe i przeciętne 6/10. Żałosny Harelson i niepotrzebna Fisher. Sorry ale taka jest prawda.
Człowiek ze stali - ani dobry, ani zły, ale lepszy niż gorszy - też 6/10.
Dlaczego uważasz, że Harrelson zagrał żałośnie? No i nie gadaj, że nie podobała Ci się Fisher ;)
UsuńPoczekajmy na nowe wersje Człowieka ze Stali, z tego jak się zakończył można podejrzewać, że będzie lepiej - będzie wyglądał bardziej jak Superman a nie jakiś zagubiony młodzienieć. Ja też dałem 6/10 :)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
O kulturze
Bardzo na to liczę :) również pozdrawiam.
UsuńWszystkie z wymienionych przez Ciebie filmów zdecydowanie zasługują na uwagę - ja darzę szczególną sympatią World War Z.
OdpowiedzUsuń