Wow! Tego kompletnie się nie
spodziewałem! Wczorajszy przedpremierowy seans Spring Breakers okazał się tym,
czego tak bardzo potrzebowałem. Absolutną ucztą dla ciała i ducha. To pierwszy
film Harmony’ego Korine’a, z jakim mam do czynienia. Zaraz po seansie przeczytałem
kilka ciekawych artykułów dotyczących życia tej barwnej postaci. I dopiero po
ich lekturze zrozumiałem w pełni sens widzianych obrazów. Otóż Harmony
przeszedł w młodości prawdziwe piekło. Liczne eksperymenty z narkotykami
przyjmowanymi w każdej postaci oraz skomplikowane relacje z rodzicami w znaczny
sposób ukształtowały jego psychikę. Uważam, że stworzenie Spring Breakers było
dla niego pewnego rodzaju wyzwoleniem. I choć bardzo współczuję mu wszystkich
złych momentów, równocześnie jestem mu za nie wdzięczny. Bo gdyby nie one,
nigdy nie powstałby taki film. Dla prawdziwego kinomana, który potrafi dostrzec
satyrę i filmową poetykę wyrazu, oglądanie Spring Breakers jest bowiem iście
ekstatycznym przeżyciem.
Fabuła filmu jest prosta jak
budowa cepa, bo przecież nie o nią tu chodzi. Cztery spragnione wrażeń
studentki (Selena Gomez, Vanessa Hudgens, Ashley Benson, Rachel Korine) planują,
jak spędzić wiosenne ferie. A że na ich kontach brak funduszy, decydują się na
napad. Od tego momentu w ich życiu wszystko się zmienia. Wyjazd na imprezowe wybrzeże
Florydy oznacza bowiem ciąg szalonych i niekończących się imprez. To właśnie na
skutek jednej z zabaw poznają ekscentrycznego Aliena (James Franco) –
gangstera, który sprawi, że do końca życia nie zapomną tych wakacji…
„Spring break… spring break…” –
ten wielokrotnie powtarzany i charakterystycznie ssssyczący w ustach bohaterek zwrot
wciąż przewija mi się w głowie po wczorajszym seansie. Pod względem formy Korine
stworzył absolutne dzieło. Tak, szalenie ważne jest, aby to podkreślić. W
filmie tym nie chodzi bowiem o fabułę, o osobowości, nawet nie chodzi o
aktorstwo! Reżyser bawi się samą formą i robi to w najlepszy sposób. Minimalizm
i repetytywność słowa, oniryczne sekwencje (te boskie rozmycia, naprzemienne spowalnianie
i przyspieszanie, zbliżanie i oddalanie), czuła na każdy ruch kamera, wreszcie ta
znakomita gra świateł (kontrastujące ze sobą róż, zieleń, żółć) – wszystkie te
elementy sprawiają, że film czuje i odbiera się całym ciałem. Całość dopełnia
muzyka, która idealnie odpowiada kolejnym obrazom. Od przebojów Britney Spears
poprzez trance i dubstep aż do czarnej muzyki. Spring Breakers to właściwie
półtoragodzinny teledysk, który robi niezłą sieczkę z mózgu, przyspiesza bicie
serca i niejednego może przyprawić o zadyszkę. I nie chodzi mi tu wcale o setki
migających biustów i pośladków… Jeśli chodzi o filmowy artyzm, poetykę i sposób
wyrażania emocji, jest to absolutny numer jeden. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi
się odczuwać równocześnie tylu różnych emocji podczas oglądania jednego filmu.
Aczkolwiek, muszę to wyraźnie zaznaczyć, w przeciwieństwie do niektórych
recenzentów z filmowych portali, nie czuję się emocjonalnie zgwałcony.
Przynajmniej nie po pierwszym seansie.
Spotkałem się z porównaniami
filmu do dzieł Xaviera Dolana. I choć rzeczywiście można dostrzec pewne
podobieństwa w sposobie wyrażania treści, warto zwrócić uwagę na to, że Dolan
równolegle do formy znakomicie prezentuje fabułę. W Spring Breakers nie
znajdziecie natomiast historii, która Was porwie. To satyra w absolutnie
najlepszym wydaniu! Ironiczny przekaz do przaśnego pokolenia VIVY i MTV.
Szyderstwo z pop kulturalnej papki w pełnej krasie! Stąd właśnie tryliard scen
prezentujących nagie, roztańczone ciała. Wielka szkoda, że niektórzy nie
dostrzegli tego w filmie od razu i zaraz po seansie wystawili mu gorzkie
recenzje pisząc np., że ten gniot nie jest warty nawet złotówki. Doskonale
rozumiem, że nie każdy potrafi czytać ze zrozumieniem (w końcu co drugi
licealista nie zdał w tym roku próbnej matury) i że większość wybiera się do
kina wyłącznie w celu otrzymania wciągającej i niebanalnej historii, ale
kurczę, zwracajmy też uwagę na to, co jest dookoła. Przecież nie zawsze trzeba
brać wszystko na serio! A w przypadku Spring Breakers zabronione jest wręcz
traktowanie go „na poważnie”. W końcu nawet same bohaterki nieustannie
powtarzają do siebie kwestię: „(…) pomyśl, że to gra komputerowa”. Tutaj nic
nie jest na serio. Tak jak w pierwszej lepszej grze.
Napisałem wyżej, że to film, w którym
nawet aktorstwo nie jest ważne. Wciąż to podtrzymuję, ale trzeba przyznać, że
wcielający się w rolę Aliena James Franco zagrał rolę życia. Właściwie jest on
tutaj nie do poznania. Wciela się on w postać wzorowanego na Snoop Doggu
gangstera, który prowadzi wyjątkowe życie. Tatuaż dolara na szyi, srebrne zęby
i leżące na łóżku tysiące zielonych banknotów mówią o tej postaci absolutnie
wszystko. No ok, trzeba dodać jeszcze ten charakterystyczny śmiech i zblazowane
„(…) you like it, bitches”. Tyle wystarczy, aby leciały na niego wszystkie
dziunie. Fura, skóra i komóra. Dla takiego gangsta słuchające Britney Spears
nastolatki są nawet w stanie założyć na swe śliczne buźki różowe kominiarki i
rozbić przeciwny gang narkotykowych bossów. Oczywiście nie uciekając od rozlewu
krwi (reżyser pokazuje, jak niedaleko od zabawy do przemocy). Franco wymiata i
jest nie do podrobienia w tej roli! Dziewczyny też dają radę, ale to dlatego,
że grają głupiutkie nastolatki, dla których najważniejsza jest zabawa. Od swych
koleżanek znacznie odstaje Selena Gomez. Być może reżyser wybrał ją do tej roli
ze względów fabularnych, ale mi po prostu tam nie pasowała. Ciekawe, że w
pozostałych rolach zostały obsadzone gwiazdki grzecznych i familijnych filmów
Disneya. Jest to notabene kolejny doskonały przykład ironii i satyry. Wracając
do motywu Britney Spears, scena z tańcem dziewczyn trzymających strzelby
okazała się bezcenna. A doskonale wszystkim znany przebój Everytime nabiera
nowego znaczenia…
Nie jestem typem moralizatora i
nie będę się czepiał tych, którzy nie zrozumieli filmu. W końcu odbieranie
emocji jest dla każdego niezwykle subiektywne i nie można od nikogo wymagać,
aby zapałał uczuciem do czegoś, co wydaje mu się być mdłe i byle jakie. I choć
jestem przekonany, że większość Polaków właśnie w ten sposób odbierze Spring
Breakers, ja pozostaję przy swoim. Bardzo polecam ten hit, choć podkreślam
jeszcze raz – nie bierzcie go całkiem na serio ;)
Zgadzam się w 100% że Franco wymiata, idealnie pasuje do tej roli ze swoimi srebrnymi zębami i ciągłym Y'ALL :D Spring Brakers ma swoje plusy i swoje minusy, bardzo podobały mi się nawiązania do innych filmów (Star Trek, Gwiezdne Wojny...). Nie można brać tego filmu w 100% poważnie, bo straci się cały jego sens. Polecam zdecydowanie, nawet jesli sie nie pokocha go to sie go znienawidzi, a wszystko jest lepsze niz obojetność ;)
OdpowiedzUsuńMuszę wreszcie obejrzeć. Bo nim pojawił się w naszych kinach, film zbierał tylko pozytywne recenzje, co trochę mnie niepokoiło. Teraz pojawiło się kilka negatywnych lub neutralnych, z którymi podskórnie się zgadzałem (a przecież filmu jeszcze nie oglądałem). Bo nie mogłem wyobrazić sobie, jak drewna takie jak Hudgens mogą zagrać w przyzwoitym filmie. Oglądają zwiastuny owszem wyobrażałem sobie zabawny, ekstremalną jazdę bez trzymanki, no ale żeby zaraz arcydzieło, które narobiło mnóstwo zamieszania w Wenecji? Ciężko mi było sobie to wyobrazić. I tylko nazwisko Korine'a pozostawiało mi nadzieję. Cóż, Ty widzę jesteś zachwycony. Będę musiał się wreszcie sam przekonać:)
OdpowiedzUsuńO tak, zdecydowanie polecam. Chociaż to film bardzo specyficzny i trzeba się przy nim wyłączyć, odwrócić uwagę od fabuły i skupić się na niepowtarzalnej formie :)
UsuńTen kto idzie na ten film spodziewając się prostej, lekkiej rozrywki w stylu amerykańskim jest w głębokim błędzie. Można SB odbierać w dwa sposoby: skupić się tylko na warstwie formalnej, albo dostrzec to co kryje się pod nią, dotrzeć do gorzkiego sedna opowieści Korna. To ważna produkcja tego roku, pozycja obowiązkowa do obejrzenia.
UsuńWielu ludzi spodziewa się filmu w stylu typowej amerykańskiej komedyjki. Lekkiej, zwiewnej i przyjemnej. To z reguły ci, którzy nic nie wiedzą o twórczości Korine'a. I część z nich jest rozczarowana. Oni widzą tylko powłoczkę i nawet nie zadają sobie trudu, żeby chociaż uchylić jej rąbka. Część z nich potrafi jednak dostrzec magię filmu. I chwała im za to. Spring Breakers jest napakowany przenośniami, jak chociażby scena z Franco śpiewającym Spears. Różowe kominiarki to kolejna z nich. Trzeba tylko umieć odpowiednio je zinterpretować. Ja polecam ten film każdemu, kto nie lubi szablonowego podejścia w kinematografii.
OdpowiedzUsuńOtóż to! Dlatego właśnie Spring Breakers tak bardzo mi się podobało :)
UsuńNiektórzy zarzucają, że brak fabuły itd. Ja się pytam, czy życie znakomitej większości młodzieży ma fabułę? jeśli jest nią telepanie się od imprezy do imprezy, to ja jestem garbaty jelonek :) Korine pokazuje rzeczy bez owijania w bawełnę. Po co tworzyć baśnie. Film nie jest o kółku wspinaczkowym, tylko o normalnych nastolatkach nastawionych na zabawę, zwiedzionych czarem telewizji i chcącej zakosztować pewnego rodzaju ekstremum. "Something diffrent" :)
UsuńFranco! ja go w pierwszej chwili zupełnie nie poznałam :) Hudgens też świetna! Niełatwo zagrać taką wyuzdaną pannę, zwłaszcza jak się do tej pory grało raczej grzeczne dziewczynki. Korine celowo dobrał obsadę :) Myślę, że wszyscy Ci, którzy lubią Tarantino powinni być zachwyceni. Nawet jedna scena z krwią całkowicie w jego stylu. :) Ja nie żałuję, że widziałam i z chęcią obejrzę jeszcze raz.
OdpowiedzUsuńJa kilka dni przed Spring Breakers oglądałem Oz: Wielki i Potężny, więc tym bardziej miałem wizję innego Franco :) bardzo dobry aktor!
UsuńOza planuję również. Ze względu na Rachel ;)
UsuńA Franco jest wszechstronny. Powiem szczerze, że gdybym nie znała go jako aktora, to byłabym przekonana, że to prawdziwy gangster i raper. Że w Spring Breakers gra samego siebie. Czy zatem tak dobry aktor zagrałby w kiepskiej produkcji? Nie sądzę. :)