Nie jestem zagorzałym fanem piłki
nożnej, więc miałem wiele obaw co do debiutu reżyserskiego Anny Wieczur-Bluszcz.
Obawiałem się, że zostanę przytłoczony nadmiarem faktów z historii sportu,
których moja głowa po prostu nie udźwignie. Dobrze znając polskie filmy i realia
krajowej reżyserii doskonale wiedziałem też, że nie mam co liczyć na dobry
dramat sportowy, w stylu Fightera czy Moneyball. Miałem też wielkie
zastrzeżenia co do grafików, bo to, co zrobili ze zdjęciem Aleksandra Starucha
wcielającego się w młodego Kazika, to mówiąc grzecznie, lekka przesada. Tutaj
możecie zobaczyć na własne oczy wspomnianą zabawę photoshopem. Do obejrzenia
filmu zachęcił mnie właściwie zatem jedynie trailer, który okazał się naprawdę
zabawny. I cóż, po raz kolejny się zdziwiłem. Dawno nie widziałem tak lekkiej
komedyjki z optymistycznym przesłaniem.
Narrator filmu jest równocześnie
jego głównym bohaterem. Kazik rodzi się w dniu, w którym słynny piłkarz
Kazimierz Deyna strzela gola w meczu z Portugalią w 1977 roku. To właśnie na
jego cześć dostaje takie, a nie inne imię. Jego ojciec, ogromny fan piłki
nożnej, postanawia zrobić z syna następcę swego futbolowego mistrza. W tym celu
zapisuje go na piłkarskie szkolenie u miejscowego trenera, a w wolnych chwilach
stara się zarazić syna miłością do swego ukochanego sportu. Niestety, wszystkie
znaki na niebie i ziemi wskazują, że Kazikowi nie dane będzie zostać piłkarzem.
Są mu bowiem pisane zupełnie inne losy…
Być jak Kazimierz Deyna zdaje się
zupełnie nie pasować do polskich produkcji filmowych z ostatnich lat. Na tle
Obławy, Pokłosia czy Drogówki prezentuje się co najmniej dziwnie. Być może właśnie
dlatego z taką przyjemnością i luzem się go ogląda. W filmie tym nie zobaczymy
bowiem hektolitrów krwi i szaroburej codzienności PRL-u. Pomimo ciężkiego
mentalnie tła historycznego, Annie Wieczur-Bluszcz udaje się przedstawić
codzienność życia młodego Kazika i jego rodziców w sposób wyjątkowo lekki.
Dominuje tu znakomity komizm sytuacyjny. Już pierwsza scena zwiastująca
narodziny Kazika jest okraszona wieloma dowcipnymi dialogami i wprowadza widzów
w niesamowity klimat. Jest tu sporo przekleństw, ale nie można powiedzieć, aby
zostały one użyte w nadmiarze, bo po prostu idealnie pasują do przedstawionych
sytuacji. Fantastyczne jest też to, jak reżyserka ukazuje dorastanie Kazika –
właściwie w każdej ze scen dostaje on jakąś ważną lekcję życia. A dialogi pomiędzy
teściem i zięciem można określić jako kultowe.
Poza humorem sytuacyjnym warto
zwrócić też uwagę na aktorstwo. Może nie jest ono wybitne (podobnie zresztą jak
cały film), ale aktorzy wzorowo odgrywają swoje role. Każda z postaci jest
bardzo charakterystyczna. Prym wiodą tutaj rodzice głównego bohatera,
Przemysław Bluszcz i znakomita Gabriela Muskała. Obydwoje są prostymi, ale
niezmiernie temperamentnymi ludźmi. Bardzo dobrze prezentuje się też Jerzy
Trela wcielający się w zakochanego w radio „Wolna Europa” i niezwykle
krnąbrnego dziadka Kazika. Wśród bohaterów drugoplanowych warto zwrócić uwagę
na Michała Pielę, który gra w filmie miejscowego trenera (w końcu studiował
przez dwa i pół roku na AWF-ie!) i który z ogromnym zacięciem wciąż powtarza
swym młodym uczniom, że u niego na boisku się nie biega, a zapier****. Uważni
widzowie dostrzegą też role Małgorzaty Sochy, Sonii Bohosiewicz i Rafała
Rutkowskiego. Choć pojawiają się oni epizodycznie, stanowią naprawdę miły
dodatek.
Na przeokropnym plakacie do filmu
widnieje napis „uroczo optymistyczna komedia”. Te słowa w zupełności oddają
charakter filmu. Jest miło, zabawnie, lekko i przyjemnie. I co najważniejsze, z
morałem. Historia Kazika ukazuje, jak nieprzewidywalne są ludzkie losy. Właśnie
to sprawia, że film wydaje nam się bardzo prawdziwy. W ogromie realnych scen,
które przecież każdy z nas zna z dzieciństwa (zabawy chłopców w plucie na
odległość) i z życia codziennego (zawód rodziców, kiedy ich dziecko zmierza
inną drogą, niż ta, która została przez nich dla niego zaplanowana) kryje się
bowiem wypowiedziany na końcu przez Kazika na głos morał – „trzeba robić swoje,
najlepiej jak się tylko potrafi”. Urocza i niezwykle sugestywna jest scena, w
której zawiedziony wcześniej brakiem piłkarskich zdolności swego syna ojciec
gra z nim po latach w piłkę nożną i mówi mu: „(…) najważniejsze, żebyś robił
to, co naprawdę lubisz”. Nawet, kiedy wszyscy są przeciwko Tobie i kiedy
gwiżdże na Ciebie cały stadion.
Być jak Kazimierz Deyna to
znakomity film na zimowo-wiosenny wieczór. Gwarantuję, że się przy nim nie
zmęczycie i że nie raz wywoła na waszej twarzy uśmiech. A na końcu zdacie sobie
sprawę, że ta na pozór prosta historyjka kryje w sobie jakąś magię. Oby więcej
takich reżyserskich debiutów w naszym kraju. I oby więcej komedii, które
naprawdę bawią. I to w sposób tak niewymuszony i bezpretensjonalny, jak w Być
jak Kazimierz Deyna. Polecam.
No proszę :-) czyli jednak coś może mnie jeszcze zaskoczyć. Przyznaję się, że dokładnie, tak jak Ty nie jestem zagorzałym fanem piłki nożnej, więc w ogóle pominąłem film w liście do obejrzenia, ale teraz zaciekawiłeś mnie i pewnie po film sięgnę jak się pojawi w wypożyczalni. Z takich optymistycznych filmów - może niezbyt lekkich, ale pozostawiających dobre wrażenie po seansie i uczucie relaksu to przypominam sobie "Sztuczki" potem chyba nie spotkałem się z drugim tak uroczym i niegłupim polskim filmem. Więc z niecierpliwością czekam na seans recenzowanego przez Ciebie filmu :-)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Michał
Jeśli to faktycznie taka przyjemna produkcja (a wierzę, że tak jest), to mamy kolejny dowód, że polskie kino jednak potrafi. A takich dowodów jest całe mnóstwo, chociażby wspomniane przez Michała Sztuczki. Film oczywiście obejrzę, kiedy tylko będę miał okazję.
OdpowiedzUsuń