wtorek, 19 marca 2013

O chłopcu, który nie został piłkarzem - Być jak Kazimierz Deyna (reż. Anna Wieczur – Bluszcz, 2013)

Nie jestem zagorzałym fanem piłki nożnej, więc miałem wiele obaw co do debiutu reżyserskiego Anny Wieczur-Bluszcz. Obawiałem się, że zostanę przytłoczony nadmiarem faktów z historii sportu, których moja głowa po prostu nie udźwignie. Dobrze znając polskie filmy i realia krajowej reżyserii doskonale wiedziałem też, że nie mam co liczyć na dobry dramat sportowy, w stylu Fightera czy Moneyball. Miałem też wielkie zastrzeżenia co do grafików, bo to, co zrobili ze zdjęciem Aleksandra Starucha wcielającego się w młodego Kazika, to mówiąc grzecznie, lekka przesada. Tutaj możecie zobaczyć na własne oczy wspomnianą zabawę photoshopem. Do obejrzenia filmu zachęcił mnie właściwie zatem jedynie trailer, który okazał się naprawdę zabawny. I cóż, po raz kolejny się zdziwiłem. Dawno nie widziałem tak lekkiej komedyjki z optymistycznym przesłaniem.


Narrator filmu jest równocześnie jego głównym bohaterem. Kazik rodzi się w dniu, w którym słynny piłkarz Kazimierz Deyna strzela gola w meczu z Portugalią w 1977 roku. To właśnie na jego cześć dostaje takie, a nie inne imię. Jego ojciec, ogromny fan piłki nożnej, postanawia zrobić z syna następcę swego futbolowego mistrza. W tym celu zapisuje go na piłkarskie szkolenie u miejscowego trenera, a w wolnych chwilach stara się zarazić syna miłością do swego ukochanego sportu. Niestety, wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że Kazikowi nie dane będzie zostać piłkarzem. Są mu bowiem pisane zupełnie inne losy…

Być jak Kazimierz Deyna zdaje się zupełnie nie pasować do polskich produkcji filmowych z ostatnich lat. Na tle Obławy, Pokłosia czy Drogówki prezentuje się co najmniej dziwnie. Być może właśnie dlatego z taką przyjemnością i luzem się go ogląda. W filmie tym nie zobaczymy bowiem hektolitrów krwi i szaroburej codzienności PRL-u. Pomimo ciężkiego mentalnie tła historycznego, Annie Wieczur-Bluszcz udaje się przedstawić codzienność życia młodego Kazika i jego rodziców w sposób wyjątkowo lekki. Dominuje tu znakomity komizm sytuacyjny. Już pierwsza scena zwiastująca narodziny Kazika jest okraszona wieloma dowcipnymi dialogami i wprowadza widzów w niesamowity klimat. Jest tu sporo przekleństw, ale nie można powiedzieć, aby zostały one użyte w nadmiarze, bo po prostu idealnie pasują do przedstawionych sytuacji. Fantastyczne jest też to, jak reżyserka ukazuje dorastanie Kazika – właściwie w każdej ze scen dostaje on jakąś ważną lekcję życia. A dialogi pomiędzy teściem i zięciem można określić jako kultowe.

Poza humorem sytuacyjnym warto zwrócić też uwagę na aktorstwo. Może nie jest ono wybitne (podobnie zresztą jak cały film), ale aktorzy wzorowo odgrywają swoje role. Każda z postaci jest bardzo charakterystyczna. Prym wiodą tutaj rodzice głównego bohatera, Przemysław Bluszcz i znakomita Gabriela Muskała. Obydwoje są prostymi, ale niezmiernie temperamentnymi ludźmi. Bardzo dobrze prezentuje się też Jerzy Trela wcielający się w zakochanego w radio „Wolna Europa” i niezwykle krnąbrnego dziadka Kazika. Wśród bohaterów drugoplanowych warto zwrócić uwagę na Michała Pielę, który gra w filmie miejscowego trenera (w końcu studiował przez dwa i pół roku na AWF-ie!) i który z ogromnym zacięciem wciąż powtarza swym młodym uczniom, że u niego na boisku się nie biega, a zapier****. Uważni widzowie dostrzegą też role Małgorzaty Sochy, Sonii Bohosiewicz i Rafała Rutkowskiego. Choć pojawiają się oni epizodycznie, stanowią naprawdę miły dodatek.

Na przeokropnym plakacie do filmu widnieje napis „uroczo optymistyczna komedia”. Te słowa w zupełności oddają charakter filmu. Jest miło, zabawnie, lekko i przyjemnie. I co najważniejsze, z morałem. Historia Kazika ukazuje, jak nieprzewidywalne są ludzkie losy. Właśnie to sprawia, że film wydaje nam się bardzo prawdziwy. W ogromie realnych scen, które przecież każdy z nas zna z dzieciństwa (zabawy chłopców w plucie na odległość) i z życia codziennego (zawód rodziców, kiedy ich dziecko zmierza inną drogą, niż ta, która została przez nich dla niego zaplanowana) kryje się bowiem wypowiedziany na końcu przez Kazika na głos morał – „trzeba robić swoje, najlepiej jak się tylko potrafi”. Urocza i niezwykle sugestywna jest scena, w której zawiedziony wcześniej brakiem piłkarskich zdolności swego syna ojciec gra z nim po latach w piłkę nożną i mówi mu: „(…) najważniejsze, żebyś robił to, co naprawdę lubisz”. Nawet, kiedy wszyscy są przeciwko Tobie i kiedy gwiżdże na Ciebie cały stadion.

Być jak Kazimierz Deyna to znakomity film na zimowo-wiosenny wieczór. Gwarantuję, że się przy nim nie zmęczycie i że nie raz wywoła na waszej twarzy uśmiech. A na końcu zdacie sobie sprawę, że ta na pozór prosta historyjka kryje w sobie jakąś magię. Oby więcej takich reżyserskich debiutów w naszym kraju. I oby więcej komedii, które naprawdę bawią. I to w sposób tak niewymuszony i bezpretensjonalny, jak w Być jak Kazimierz Deyna. Polecam.

2 komentarze:

  1. No proszę :-) czyli jednak coś może mnie jeszcze zaskoczyć. Przyznaję się, że dokładnie, tak jak Ty nie jestem zagorzałym fanem piłki nożnej, więc w ogóle pominąłem film w liście do obejrzenia, ale teraz zaciekawiłeś mnie i pewnie po film sięgnę jak się pojawi w wypożyczalni. Z takich optymistycznych filmów - może niezbyt lekkich, ale pozostawiających dobre wrażenie po seansie i uczucie relaksu to przypominam sobie "Sztuczki" potem chyba nie spotkałem się z drugim tak uroczym i niegłupim polskim filmem. Więc z niecierpliwością czekam na seans recenzowanego przez Ciebie filmu :-)

    Pozdrawiam
    Michał

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeśli to faktycznie taka przyjemna produkcja (a wierzę, że tak jest), to mamy kolejny dowód, że polskie kino jednak potrafi. A takich dowodów jest całe mnóstwo, chociażby wspomniane przez Michała Sztuczki. Film oczywiście obejrzę, kiedy tylko będę miał okazję.

    OdpowiedzUsuń